piątek, 24 grudnia 2010

" O Gwiazdo Betlejemska, zaświeć na niebie mym..."

 Na nadchodzący zaś Nowy 2011 Rok przesyłamy życzenia pomyślne, zdrowe i uśmiechnięte.



ps. Drogie Mamy, do zobaczenia już w Nowym Roku:)

środa, 15 grudnia 2010

codzienność nieokiełznana granicami

Witam wszystkich serdecznie i ciepło pozdrawiam zimową porą po małej przerwie. Gorączka przy ząbkowaniu, dwukrotne zapalenie spojówek, katar, kaszel, auto-choróbsko i przeziębienie męża nie sprzyjają bynajmniej pracy twórczej:) Ale takie to życie, raz pod górkę, raz z górki, mniej lub więcej czasu, bez-obowiązkowość lub obowiązków z nawiązką po uszy. I w tym wszystkim wciąż obecny mały ponad roczny szkrab poznający wciąż świat.
Jestem na etapie życia bez granic i zniewoleń zastanawiając się dlaczego dziecku nie przeszkadzają np. dwa wiszące gile u nosa, uciapana buzia dżemem z czarnej porzeczki, ręce poklejone gęstą zupą lub raczkowanie z gołą pupą i rajtuzami w kolanach. Och,..., dzieci są przenaturalne. Nie przejmują się żadnymi normami zachowań, wybrykiem cywilizacji - kulturą osobistą, wyglądem, opinią, planami rodziców na nadchodzący dzień, są obiektywne, spontaniczne, po prostu naturalne w stu procentach. Co szkodzi takiej Mańce przegryźć piłkę na gumce i wyjeść ze środka trociny lub też wsadzić rękę w kupę, gdy mama przebiera pieluchę i sprawdzić jak smakuje albo lizać błyszczącą granitową posadzkę w kościele i notorycznie konsumować mydło przy kąpieli z przekąśnym uśmiechem na twarzy. Nie wspominam tu o tak normalnych rzeczach, jak: zjadanie okruchów z dywanu, wyjmowanie kostki zapachowej z ubikacji bądź dożywianie się z kosza na śmieci.
Chciałabym stać się, choć na chwilę, dzieckiem i spostrzec świat z dziecięcej perspektywy, ... musi być po prostu wspaniały, taki niezaplanowany, ciekawy, nie przejmujący się, bezproblemowy, bez jarzma doświadczeń, zawsze radosny, uśmiechnięty i rządny poznania. Świat, w którym wszystko jest powodem do szczęścia, w którym małe rzeczy cieszą najbardziej, świat bez trosk, załamań, stresów, zmartwień finansowych i pracowych, świat bez pamięci, taki zwykły, prosty dziecięcy światek. To musi być mały raj.
- Dominika


zimie mówimy: TAK :)
ps. jedyną rzeczą, której mi brakuje w życiu po dziecięcemu jest cierpliwość. Jeśli masz jakąś "metę" na cierpliwość, daj koniecznie znać :)

piątek, 3 grudnia 2010

Zima w piosence

Zima? Stanowczo mówię jej tak:) Mimo krótszych dni i odrobiny słońca jest o wiele przyjaźniejszą porą roku niż ty - Droga Pani Jesień. W tym roku owszem, dałaś się we znaki długimi słonecznymi popołudniami w kolorze złoto-czerwonych liści, chłodnymi, ale orzeźwiającymi porankami, ogólnie udałaś się tegorocznie, ale Pani Zima, nadszedłszy, przyniosła na płatkach śniegu radość i chęć do życia, a wraz z nią zimowe piosenki:


"ŚNIEG PADA"
Śnieg pada, śnieg pada
cieszą się dzieci.
Tu płatek ,tam płatek
pełno ich leci! / bis

Będziemy,będziemy
lepić bałwana
i rzucac śnieżkami,
oj dana dana. /bis

Ten kogut ,ten stary,
ten zawadiaka,
dziób wznosi do góry-
skąd kasza taka? /bis

Niedobra, niesmaczna
sypie się z góry....
Ja jeść jej nie będę i moje kury! /bis


"STAŁA POD ŚNIEGIEM"
Stała pod śniegiem panna zielona
Nikt prócz zająca nie kochał jej
Nadeszły święta i przyszła do nas
Pachnący gościu, prosimy wejdź!

Choinko piękna jak las,
Choinko zostań wśród nas! 2x

Jak długo zechcesz, z nami pozostań,
niech pachnie tobą domowy kąt.
Wieszając jabłka na twych gałązkach
życzymy wszystkim Wesołych Świąt.

 "W ZIELONYM LESIE ROSŁA"

W zielonym lesie rosła,
W zieleni traw i mchów.
Czy zima, czy też wiosna,
Słuchała leśnych słów.

A teraz stoi strojna,
Aż bije od niej blask,
I świeci, świeci jasno,
I cieszy, cieszy nas.
 
I tak sobie śpiewamy z Marianką w te piękne zimowe dni, stawiamy pierwsze kroki po śniegu, mrozimy nosy, szukamy sanek do kupienia, a wieczorami bawimy się i przemiło, jak w żaden inny czas w ciągu roku, delektujemy się ciepłym kominkowym ogniem spoglądając przez okno na białe podwórze i świat.
Pani Zimo! Jesteś cudowna nawet wtedy, gdy spiesząc się na szczepienie nie mogę odpalić samochodu, w którym rozrusznik odmawia współpracy, akumulator sygnalizuje czerwoną kontrolką, że nie zamierza włączyć ładowania, następnie wycieraczki solidaryzując się z rozrusznikiem wycierają przednią szybę tylko powyżej mojego pola widzenia, a w zbiorniku ze spryskiwaczem należałoby wykuć przerębel. Tak, pomijając tych kilka "zbędnych" faktów, Zimowa Poro, czuj się jak w domu:).

Drogie Mamy, życzę Wam radości z zimy, która zapewne jest radością dla Waszych dzieci. Zamiecie i zawieje niech nazbyt nie dokuczają, a ciepłe kaloryfery niech nadążają suszyć mokre kozaki, czapki i rękawiczki:)
- Dominika

ps. pierwsze zimowe zdjęcia umieszczę jak tylko odzyskam mój aparat, który skrzętnie został zawłaszczony przez członka rodziny:)

wtorek, 23 listopada 2010

wychowywać czy pracować? - "kiedy wracasz do pracy?" - część 3/jeszcze nie wiem ile :)

Jednymi z często zadawanych mi pytań podczas urlopu macierzyńskiego i wychowawczego były:
- "Wracasz do pracy?"
- "Kiedy wracasz do pracy?"
- "Pracujesz już?"
- "A co z pracą?"
- itd.
Czułam się jakby pod presją otoczenia, że muszę wrócić do pracy zawodowej, bo jak nie, to będzie .... dziwnie, inaczej, hm.. a może niemodnie, nie-normalnie, nie tak jak większość robi. Gdy zdecydowałam się na urlop wychowawczy pytania te snuły się wokół mnie jeszcze częściej. Zadowolona odpowiadałam zawsze: "Jeszcze nie wracam do pracy, pozostanę na urlopie wychowawczym .... i pouczę się macierzyństwa - myślałam", na co ripostą były:
- "Super",
- "Aha ... ",
- "Pewnie, jak możesz, to wychowuj sama".
Czułam jednak jakąś nutkę przekąsu, zaskoczenia, zdziwienia, że decyduję się na takie rozwiązanie, jakby nienaturalne, a może była to lekka zazdrość? Nie biorąc sobie zbytnio do serca tych reakcji spoglądałam na Manię i z dumą w duchu dalej bawiłam się w macierzyństwo, co czynię do dnia dzisiejszego.

Jak to jednak jest z tym powrotem do pracy? Z moich obserwacji wynika, że nie tak źle. Większość mam, które znam, po półrocznym urlopie macierzyńskim (w połączeniu z urlopem wypoczynkowym) wraca co pracy i ..... ma się całkiem dobrze:), choć wyglądają na po prostu permanentnie zmęczone. Jeżeli chodzi o dzieci natomiast, to w tym wieku stosunkowo łatwo, tak bynajmniej to widzę, adoptują się do nowych warunków. Z auto-obserwacji mogę powiedzieć, że zazwyczaj rodzice, a szczególnie mama, gorzej znoszą rozłąkę z maluchem niż ów maluch. Myślę, że przy sprawnej organizacji i pozytywnym nastawieniu psychicznym powrót do pracy nie musi być przeżyciem iście traumą pachnący.

Sama jednak do pracy zawodowej jeszcze nie wróciłam. Co mogę natomiast zamiast powrotu do pracy polecić wszystkim mamom, to pozostanie na urlopie wychowawczym i dorywczą pracę w domu. Taki system też wymaga dobrej organizacji, ale jest bardziej elastycznie nastawiony na zaspakajanie potrzeb dziecka. Z zawodu jestem budowlańcem, co pozwala mi na częściową pracę w domu - przygotowywanie projektów itp. Pracę przy komputerze mogę realizować wyłącznie podczas drzemek Marianny w ciągu dnia, wieczorem, gdy już odpłynie do krainy snów lub zawsze wtedy, gdy zajmie się nią tata:) Minusem naszego współdziałania jest to, że moje godziny pracy są przeplatane karmieniami, spacerami, zabawą itp.:), ale do tego też można przywyknąć.

Przeczytałam właśnie komentarz otrzymany do jednego z poprzednich postów, w którym to właśnie jedna z pracujących mam napisała, że i owszem, nie jest łatwo, ale jak się chce to można i to wcale nie za cenę przykrych doświadczeń. Im więcej ma się obowiązków tym lepiej można się zorganizować, czego mama pracująca może być ewidentnym przykładem.

Mam nadzieję, że jesteś zadowoloną mamą, uśmiechniętą i pełną życia, i czy pracującą zawodowo, czy wychowującą swoją pociechę, po prostu się cieszysz z tego co masz:)


Mania-na

- Dominika

ps. Drogie Mamy, czy spotkałyście się z opinią wyrodnej matki z uwagi na fakt powrotu do pracy? Czy zostałyście potraktowane gorszym wzrokiem z uwagi na fakt pozostania w domu i wychowywania dziecka?

wtorek, 16 listopada 2010

wychowywać czy pracować? - "mobilizacja i organizacja" - część 2/jeszcze nie wiem ile :)

Im dłużej cieszę się urlopem wychowawczym, tym bardziej współczuję wszystkim mamom, które muszą wracać do pracy tuż po urlopie macierzyńskim. To jest takie okazałe móc patrzeć jak dziecko rozwija się, zdobywa nowe umiejętności, zmienia się, uzbraja w charakter-ek. Im starsza jest Marianna, mój instynkt macierzyński rośnie w siłę i rozsądek, a nasza wspólna niemowlęca symbioza zmienia się w prawdziwie ciekawą relacją mama-córka/córka-mama. Jest mi z tego powodu szczęśliwie, dobrze i naprawdę, wbrew wszelkim wątpliwościom i pytaniom, nienudno.

z natury rzeczy ... budujemy

Często myślę o mamach, które co dzień wstają do pracy i nim się tam udadzą bądź zostawiają swoje dziecko z nianią, bądź też wiozą je do pobliskiego żłobka. Dzień w dzień, ranek w ranek ten sam schemat działania, zazwyczaj pośpiech, zabieganie, by zdążyć wyszykować się odpowiednio, ale nie zaniedbać jednocześnie małej pociechy, domu i męża. Poranne czynności wyglądają prawdopodobnie tak samo 5 dni w tygodniu, co czasami ma się inaczej do nocy, które nie zawsze obdarowują odpowiednią ilością ciągłego i spokojnego snu. Och, macierzyństwo to wyrzeczenie nierzadko na całego.

Cóż, "samo-chów" domowy wcale nie jest lżejszy. Podobnie jak w przypadku mamy pracującej również i w tym przypadku trzeba wstać rano, nakarmić i ubrać malucha, zadbać nieco o swój wygląd i higienę, przygotować się do kolejnego dnia, jednym słowem zmobilizować i zorganizować. No, ale nie ukrywam, że ani pośpiech, ani żaden pęd nie są moimi towarzyszami.....zazwyczaj:). Mamy chwilę na poranne pidżamowe wariacje, na pozastanawianie się nad piękną lub nie, aurą, na rozszyfrowanie zagadkowej pracy zegarka, bądź na doświadczenie uczucia kontaktu ze stojącym w sypialni kaktusem. Co dzień coś nowego:) Takie wychowywanie bobasa to, jak dla mnie, naprawdę przyjemność, choć i mozolna rutynowa praca, zwłaszcza teraz, gdy Marianna zdecydowanie zorientowała się do czego służą nogi, a świat z pozycji stojącej to dopiero rewelacja. Jednakże nóżki wiotkie, gibkie, pionu nie chcą trzymać, więc w poznawaniu rzeczywistości w nowej odsłonie nieodzownie musi uczestniczyć mama, co o ból kręgosłupa ją przyprawia. Różności te bolączkowe, troski, ale przede wszystkim te małe, tylko matce znane chwile radości, śmiesznego uśmiechu i dziwnej miny, chwile ulotne, ale niezapomniane układają się w puzzle macierzyństwa, które tylko mama jest w stanie odpowiednio ułożyć.

Jak zatem wygląda życie mamy, która musi pracować i to często na cały etat? Jak wygląda jej macierzyństwo, jak z nim się czuje wracając po całym dniu pracy do domu, którego prowadzenie to następny cały etat? Czy nie brak jej chwili zapomnienia, małego czarującego momentu dla siebie, minutki odfrunięcia od rzeczywistości? Czy w ferworze obowiązków, braku czasu i permanentnego zmęczenia da się spostrzec i docenić jak wielkim cudem i niesamowitością jest po prostu dziecko?
Na te i na setkę innych pytań mogę sobie odpowiedzieć tylko w marzeniach, a raczej wyobrażeniach, które nie należą do najróżowszych, nawet nie do bladoróżowych, raczej do szarych, a miejscami czarnych. Z doświadczenia wiem, że pojmowanie teraźniejszości, odczuwanie istnienia i odnalezienie się w nowej sytuacji zależy przede wszystkim od nastawienia, psychicznej wizualizacji, organizacji i mobilizacji. Ciężko jednak przezwyciężyć czas, którego brak nic nie zastąpi, ów niespędzony czas dziecięcych zabaw, czas rozmieszania się wzajemnego, czas milczenia nad rosnącym fenomenem, czas cichej obserwacji zmagań dziecka z codziennymi przeszkodami, czas nauki posłuszeństwa, czas nauki ... życia. Myślę, że musi to być nieodżałowana "cząstka" czasu.

Drogie Mamy, jeśli macie możliwość, która też jest kwestią organizacji i mobilizacji, zachęcam, polecam, wręcz apeluję o pozostanie na urlopie wychowawczym. To nieoceniony czas dla mamy i dla dziecka, czas poświęcenia się, pracy nad sobą, nauki i poznania dziecka, czas nowych i ambitnych wyzwań. Nikt za niego nie płaci, gdyż jest ... bezcenny.

- Dominika


jedno z ulubionych miejsc do zabawy ..... magiczne schody:)



ps. Mamy, które z różnych powodów musicie pracować, czyż nie tęskno Wam do chwil z urlopu macierzyńskiego?,Czy praca na cały etat pozwala na spędzenie odpowiedniej ilości czasu z dzieckiem? Czy można się spełnić w roli matki pracując zawodowo cało-etatowo?

czwartek, 11 listopada 2010

wychowywać czy pracować? - "życiowa decyzja" - część 1/jeszcze nie wiem ile :)

Zanim Marianka zadomowiła się w moim życiu planowałam, że skorzystam z urlopu wychowawczego. Nie wiedząc jeszcze jak małym jest dziecko w momencie, gdy mama teoretycznie musi wracać do pracy, nie wyobrażałam sobie, że zostawię je komuś obcemu. Gdy przyszedł czas na praktykę okazało się, że ani się nie myliłam w moich planach, ani też nie wyobrażałam sobie jeszcze bardziej, że ktoś inny mógłby zająć się moim maleństwem. Tak też do dnia pierwszych urodzin Mani postanowiłam wziąć urlop wychowawczy. Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Rok ów upłynął nam pod znakiem radosnych zabaw, wspólnych spacerów, interesującego poznawania się nawzajem, wygłupów, fikołków, tańców i swawoli. Śmiechom i żartom nie było końca, a szczęścia bezmiaru.

jesień/zima 2009 - już po depresji

.... imprezowo

... odpoczywamy

zmieniamy pieluchę - cóż, często trzeba jakoś zająć to
wiercące się szkrabie

bawimy się w ciuciu-babkę (na zdjęciu Mania:))

bawimy się w ..... psy:)

uczymy się raczkować
Czas ów, jak każdy zresztą, musiał upłynąć i tak też zrobił o nic nikogo nie pytając. Nadszedł jednak inny czas, czas decyzji: co dalej? Zdecydowawszy się już niemalże prawie zupełnie na półetatowy powrót do pracy od listopada 2010, zaczęłam rozmyślać w każdej chwili dnia (tej dopołudniowej, kiedy miałabym być w rozłące z Marianną) o moim z nią rozstaniu. W programie dnia naszego ominąłby nas:
- poranny czas łóżkowych wybryków,
- wspólne śniadanie i obiad,
- spacer i ewentualne zakupy,
- domowe prace i obowiązki,
- po prostu pół dnia, a nawet więcej....
Och, nie mogłam żyć z tymi myślami. I choć Marianna jest osobą towarzyską i raczej z chęcią zostałaby w gronie innych opiekunek, jakoś nie mogłam sobie darować, że tyle radosnych momentów pozostałoby bez echa wspomnień, no bo przecież Marianna nic by z tego nie pamiętała.
Po rozmowie z pracodawcą, mężem, sobą i Marianną, największą ilość punktów uzyskała zdecydowanie Marianka:) przekonywująco negocjując i skawpliwie perswadując. Jest w tym po prostu doskonała jak widać, wygrywając z nami - doświadczonymi życiowo dorosłymi.
Tym sposobem przedłużyłam nasze wychowywanie się o pół roku, czyli do końca kwietnia 2011.
Nie mogłam wybrać lepiej. Teraz, gdy Marianka zaczęła raczkować i stąpać po ziemi, "kumać" i wszystko naśladować, pytać oczyma i rozmawiać po swojemu, jestem zdumiona rozwojem ludzkiego stworzenia, a obserwacja jej umiejętności i radzenia sobie z codziennymi poprzeczkami przyprawia mnie o śmiech, podziw, radość i tak długo czekane macierzyńskie szczęście.
Moja Droga Marianno-Maniu-Niusiu, moja córko, uśmiechu i łez przyczyno, jesteś moją motywacją, chęcią do pracy, powodem radości, cieszę się, że jesteś taka przekonywująca i dlatego możemy dziś cieszyć się codziennością dzień w dzień, od rana do wieczora, a czasami i co noc. Uwielbiam Cię:)
- mama Dominika



ps. Drogie Czytelniczki, co sądzicie o urlopie macierzyńskim i wychowawczym? Czy proporcja długości trwania drugiego do pierwszego aby nie jest zbyt znaczna? O jakże byłoby fantastycznie i sprawiedliwie, gdyby móc postawić między nimi znak równości....

poniedziałek, 8 listopada 2010

Pierwsza rocznica narodzin - dzień wspomnień, nostalgicznej zadumy i radosnej perspektywy

16h po narodzinach

 
 
 
Marianna Gałecka
22.X.2009
53cm, 3.09kg





  


8760h po narodzinach

 
 
 
 
Marianna Gałecka
22.X.2010
ok.85cm, 10,5kg









22.X.2010 g. 16:45 - moja kochana Mańka przeżyła rok. Dla niej to pewnie pestka, choć może nie taka mała, gdyż tak samo jak ja nie wiedziała częściowo co się dzieje i nie mogła nawet zapytać. Ja mimo posiadanych książek, wiedzy i częstych telefonicznych rozmów z różnymi mamami wcale nie miałam łatwiej:). Ale cóż, przeżyłyśmy i mamy się świetnie. Wspomnienia z minionego roku zamykają się w tych kilku punktach:

  1. rok macierzyństwa, czyli rok cudów i zgrozy;
  2. 365 dni pt. "mój pierwszy raz";
  3. 365 dni radości, ale i trosk;
  4. ok. 2190 przewijań pieluch, w tym jakaś mniejsza połowa to kupy:) - przyjęłam średnio 6 pieluch na dzień;
  5. pewnie tyle samo karmień;
  6. ok. 330 spacerów - nie zawsze pogoda pozwalała na dotlenienie się;
  7. ok. 900 pobudek nocnych (zakładam, że średnio 2,5 raza wstawałam do głodnego, spragnionego, obolałego przez ząbkowanie lub męczącego przez nieżyt nosa dziecka - początkowo wstaje się częściej później co raz rzadziej:);
  8. ok.120 pralek z dziecięcymi ciuszkami - pranie robiłam co 3-dzień z racji, że używałam (używam dalej) pieluszek wielorazowych;
  9. niezliczona ilość pytań: "Maniu, o co ci chodzi?" :);
  10. .... to był rok prawdziwego życiowego doświadczenia nie do opisania:)
 A ogólnie jest fantastycznie. Cieszę się z jednej strony, że już rok za mną, ale z drugiej tęskno mi do tych chwil, które przeminęły bezpowrotnie, bo przecież drugi raz pierworodnej córeczki mieć nie będę. Nie rozrzewniając się jednak zanadto, przedstawiam kilka fotek moje ukochanej Mańki, wspanialszej każdego dnia. Niech te foto-klatki, milisekundowe wycinki z jej życia będą miłym podsumowaniem całej jej osobowości, charakteru i radości, którą dla mnie jest.

beztroskość  
jesienne zwiedzanie gruntu

przedziwne minki odzwierciedlające wybujałą wyobraźnię:)

spokój ducha

ot i uśmiech

skupienie przy posiłku

ozdoba kominka :)

róże urodzinowe od taty

z uśmiechem idę do mamy

październik w lesie
 - Dominika

środa, 3 listopada 2010

Rzecz o życia poczęciu - "święta pomoc" - część 4/4

Dużo szybciej planowałam zakończyć ów blog-rozdział o tytule "Rzecz o życia poczęciu". Cóż, życie skutecznie modyfikuje moje plany, jak widać:), gdyż wszystko rozciągnęło się do bardzo intensywnego w gościnę miesiąca. Ale czyż to właśnie czekanie nie jest w tym wszystkim najmilsze? Czekanie na spokojną chwilę czasu by móc napisać co nieco, wypuścić myśli na wirtualny spacer, poprzechadzać się po blogu.

Na czym to ja skończyłam? Ach, no tak, zakończenie poprzedniego odcinka nr 3 ewidentnie nazwać można happy end'em. Nowemu życiu nastał początek we mnie samej, młodej mamie. Marzenie, plan, sen - ziściły się. Momentalnie odstąpiły ode mnie wszystkie nagromadzone czarne myśli i pytania, na które nie znałam odpowiedzi. Tym razem po prostu się udało. A czemu właśnie teraz?, Czemuż to w lutym a nie styczniu?, Czemu w 2009 a nie 2008 roku?, Czemu dziewczynka a nie chłopiec? Och, rozdumiewaniom mym radosnym nie było końca, a szczęściu ujarzmienia. Pozostało mi milczeć w podziękowaniu Naturze za ów mikroskopijny życia cud.

Odwiedziłam ostatnio moją dobrą koleżankę, która doczekała się chwili poczęcia po 10-ciu latach starań, a potem leczenia, które wykazało, że wszystko jest w porządku i nie ma żadnych przeszkód do rozmnożenia się. Rozmawiałam też niedawno z inną przyjaciółką, która również podjęła się szczegółowych badań i leczenia mimo, że organizm jej i jej męża to okaz zdrowia. Rozmyślając tak nad swoim doświadczeniem oraz nad sytuacją znanych mi osób doszłam do wniosku, że Ktoś jeszcze musi maczać palce w tej całej awanturze o dziecko. Zdawało mi się, że po ludzku robiłam wszystko, żeby idealnie przygotować się i należycie zadbać o planowane dzieciątko. Chęci było po brzegi, a nawet z meniskiem wypukłym. Wszystko to jednak nie wystarczyło by dać początek nowemu życiu. Dumając tak nad ponad ludzkim aspektem życia uciekłam się wówczas o pomoc (co mi zależało:)) do licznych Świętych orędujących za nami w niebie. Jest ich bez liku, każdy ma swoją działkę, ale jak jeden nie może, to drugiemu przekaże, by tylko sprawa była załatwiona, a pomoc na czas otrzymana. Długo czekać nie musiałam na odzew, co o zdziwienie i wiarę, że życie ma sens mnie przyprawiło. Niby tak daleko do tego nieba, ale dla Świętych to jak rzut beretem. Moje ciche prośby spotkały się z natychmiastową reakcją i szybkim działaniem. Nie sprowadzając tej reakcji do konkretnych ilości dni powiem wam tylko, że zamknąć by ją można w jednej pełnej fazie księżyca. Czyż to nie wspaniałe?

Raz jeszcze dziękuję.
- Dominika

ps. Drogie Moje Panie! Jeśli nic po ludzku nie pomaga, a lekarz przyczyn bezdzietności nie znajduje, szczerze i serdecznie polecam niewidzialną dobrą Świętych rękę. Jest delikatna, bezpłatna i skuteczna:)

piątek, 29 października 2010

Rzecz o życia poczęciu - "dziecko warte ceny wszelkiej?" - część 3/4

Przerwa w blogowaniu była nieunikniona. Chcąc nie zaniedbać piętrzących się przez dwa tygodnie przybywających interesujących gości oraz dobrze przygotować urodzinową imprezkę zmuszona byłam pokryć kurzem moje drogie mamiedominotki. Ale nic straconego, zatem do dzieła:)
 

Upływający czas zwany czekaniem na poczęcie dziecka wraz z jego biegiem podsuwał nowe przemyślenia i pomysły na "sposób na dziecko". Jak pisałam w części drugiej po wcześniejszej 2,5-letniej pracy przez pół roku starałam się żyć w zgodzie z naturą, zrelaksowana i odstresowana dbałam o siebie przygotowując grunt pod siew mając nadzieję, że poziomy moich hormonów zniwelowały się do odpowiedniej ilości. Przed zaplanowaną wizytą u ginekologa pytałam się zatem siebie, cóż jest jeszcze nie tak? Chęci przecież mam szczere, gdzież jest ów brakujący pionek w tej grze o nowe życie?

Pani ginekolog, u której zaplanowałam wizytę była dość niedostępnym lekarzem, więc musiałam poczekać miesiąc lub półtora. Było to dla mnie okazją do zastanowienia się nad granicami, do których mogę posunąć się, by mieć dziecko. Czytałam internetowe historie o zmaganiach niektórych par w walce o "posiadanie" dziecka. Znakomita większość z nich była naszpikowana dreszczem emocji niby z horroru. Osobiście chciałam dowiedzieć się, czy mam zdrowy organizm i nie ma fizjologicznych przeszkód, bym mogła być w ciąży, ale daleka byłam wówczas od zdecydowania się na metodę zapłodnienia typu inseminacja czy in vitro. Zdawało mi się to zbytnią ingerencją w akt poczęcia, jakimś pseudo-naturalnym pożądaniem posiadania dziecka. Gdy już zabrnęłam w mej przyszłościowej wizualizacji w te "czarne" zakątki, wówczas dywagowałam sobie, że jeśli nie będę mogła mieć dzieci, to zatrudnię się do opieki nad dziećmi z domu dziecka i być może wtedy choć trochę poczuję się jak mama.

Chciałam mieć potomstwo, chciałam doświadczyć macierzyństwa, ale nie za cenę upokorzenia natury rzemieślniczym leczeniem, nie za cenę przykrych do łez doświadczeń i nieodwracalnych a-wymarzonych wspomnień. Wierzyłam, że każde życie ma swój sens i jest zapisana dla niego odpowiednia godzina, więc jeśli jestem zdrowa ..... poczekam.

Udając się na wyczekiwaną wizytę u mojej Pani doktor byłam podekscytowanie radosna i w uniesieniu serca podążałam na spotkanie. Nie było to podniecenie ciekawości tego, co też Pani doktor poradzi na moją bezdzietność, ale raczej nieokiełznana chęć poinformowania jej, że mimo, iż celem tej wizyty miał być ciąg dalszy leczenia, ku memu zaskoczeniu przybyłam tu z prośbą o poprowadzenie mnie przez dziewięciomiesięczną drogę rozwoju żyjątka, które we mnie właśnie zakiełkowało. Wypowiadając słowa: "Pani doktor, jestem w ciąży" - drżąc cieszyłam się nie mogąc uwierzyć w spełniające się plany. Dla lekarki była to codzienna rutyna i ze spokojem przekazała rady, troskliwie zbadała mnie i zleciła odpowiednie badania. Ja natomiast rumieniąc się po uszy chłonęłam jej zalecenia z szeroko otwartymi oczami, a w głębi duszy trzęsłam się z radości.

O chwilo życia poczęcia, cząstko czasu łączących się komórek, cudowna Matko Naturo - pozdrawiam Was serdecznie i ściskam. Dziękuję za długo czekane przeze mnie odwiedziny, no i liczę na ponowne spotkanie:)


- Dominika

ps. 

piątek, 22 października 2010

Urodziny nr 1

Dziś, tj. 22.X.2010 Marianna skończyła swój 1-szy rok życia. Z uwagi na szykującą się jutro imprezę nie jestem w stanie poświęcić czasu na nawet małego posta (oprócz tego:)). Poza tym ostatniego tygodnia doświadczyłam sposobności opiekowania się dwójką dzieci, ... o rany.... było nieźle, ale o tym w inny poście.
Po niedzieli zapraszam na część trzecią serii " Rzecz o życia poczęciu" oraz relację urodzinową.
Pozdrowienia,
- Dominika

czwartek, 14 października 2010

Rzecz o życia poczęciu - "czas działa na rzecz ciśnienia" - część 2/4

CIŚNIENIE - to wielkość określona jako wartość siły działającej prostopadle do powierzchni podzielona przez powierzchnię na jaką ona działa, co przedstawia zależność:

p = F/S, gdzie:
p - ciśnienie [Pa]
F - siła [N]
S - powierzchnia [m2]

Uogólnieniem pojęcia ciśnienie jest pojęcie naprężenia. Czy to ciśnienie, czy niejakie naprężenie, i jedno i drugie ma dużo wspólnego z przedciążowym czasem oczekiwania na poczęcie. Doświadczyłam tego na własnej skórze. Otóż jak pisałam w poprzedniej części o numerze pierwszym, sporo wody w rzece upłynęło mi na przygotowaniach gruntu pod nowy kiełek:) Po bezowocnym pierwszym roku pomyślałam, że chyba powinnam się zacząć martwić. Koleżanki jednak uspakajały, że jeśli przez dwa lata ciężkiej lecz przyjemnej:) "roboty" nie będzie żadnych plonów, wówczas trzeba przedsięwziąć kroki badawczo-rozpoznawcze. W tymże przeświadczeniu upłynął mi następny rok czekania. Pamiętam jak dziś, że ciśnienie ogólnożyciowe rosło w tempie iloczynu następujących po sobie minut w granicy nieskończoności. Żeby je trochę obniżyć udałam się do pani z dopiskiem przed nazwiskiem: endokrynolog, która to na podstawie wyników badań hematologicznych stwierdziła zbyt duży zasób pewnych substacji zwanych hormonami i skrzętnie postanowiła urzpejmie je wyprosić atakując innym hormonem w formie tabletek zwanych Bromergonem. Rozsądek i rozum nie pozwoliły mi jednak ulec tej profilaktyce lekarskiej, a ewidentnie zaleciły ralaks, spokój, chill-out, luz, basen i tymczasowy "odlocik". Tkwiłam w odprężaniu się z upojeniem i spokojem ducha przekonując mój organizm, że świetnie poradzę sobie z wyeliminowaniem zbędnych hormonalnych zawodników w sposób naturalny i bezinwazyjnie przygotuję gościnny pokój dla "fasolki" lub "groszka":). Ów stan pewnego rodzaju ekstazy przeciągnął się do pół roku. Było mi miło, ale i bezowocnie. Testowałam swoje ciało co miesiąc lub przed każdą imprezką chcąc sprawdzić, czy też być może jakiś nowy mieszkaniec nie zadomowił się w ciepłym podbrzuszku. Moja gościnność okazywała się za każdym razem niedoskonała lub nieodpowiednia dla wyczekiwanego przybysza.

Upływający bezlitosny czas działał nieuchronnie na wzrastające ciśnienie atmosfery mojej osoby. Skoro cieśnienie jest ilorazem siły do powierzchni, więc nie trudno zauważyć, że pozostająca w niezmiennej wielkości powierzchnia mojego ciała była z każdym dniem obciążana co raz większą siłą, której składowymi były: minuty czekania, ciekawskie rodziny spojrzenia i przemilczane pytania, które i tak nie miały odpowiedzi, brak wiary w siebie-w kobiecość, frustracje, rezygnacja, stres i wciąż nurtujący punkt zapalny - ...pytanie: dlaczego?

Psychiczne obciążenie działającymi na mnie siłami, które wciąż dawało coś do myślenia bez wątpienia częściowo przyczyniało się do nieprawidłowgo uprawiania ziemi pod zasianie ziarenka. Sama rady nie dając ponownie umówiłam się z panią, tym razem zwaną ginekologiem i z nowymi nadziejami udałam się na wizytę.
O tym jednak w części następnej zatytułowanej: "dziecko warte ceny wszelkiej?".

- Dominika


ps. Drogie Mamy, które czekacie na ów dzień dobrej nowiny, na dwie kolorowe kreski w testowym okienku, na życia ziarenko będące spełnieniem marzeń, ów dzień jest gdzieś zapisany na kartach Waszego życia, wierzę w to i nie wątpię. Rozumiem Wasz ból czekania, przeciągającej się niewiadomej, rozumiem gasnące nadzieje. Jeśli chciałybyście podzielić się swoimi przeżyciami na "mamichdominotkach", napiszcie.
Serdeczności i uściski.


niedziela, 10 października 2010

Rzecz o życia poczęciu - "naturalnie, przyjdzie samo" - cz.1/4

Ów cykl kilku notek chcę poświęcić sprawie poczęcia dziecka. "Wdepnięcie":) w macierzyństwo było i jest dla mnie wielkim doświadczeniem i wciąż wiążę z nim ogrom radości i trochę mniej trosk:). Póki co jednak sporo pracy i przemyśleń poświęciłam na uczynienie tego kroku. To co sobie wyobrażałam, a to co zaoferowała mi rzeczywistość chciałabym Wam przedstawić w świetle upływu kilku lat czasu, ale dzięki temu jest to światło wyjałowione z emocji, chwilowego subiektywizmu, rozczarowania i być może spokojnym wzrokiem spoglądające na rzecz o życia poczęciu.

Tuż po za mąż wyjściu formalno-naturalnie przyszedł czas na potomstwo. Wracając po trzytygodniowej ślubnej przerwie do pracy gdybałam, że prawdopodobnie jestem już w ciąży i muszę na siebie szczególnie uważać, ... a praca moja polegała na budowaniu. Hmm... cóż, niedługo po tym przekonałam się, że fałszywie przestrzegały mnie oczekiwania i trzeba będzie spróbować jeszcze raz. Miesiąc minął i co? Dalej to samo. Oburzyłam się z lekka na swój organizm nie rozumiejąc powodów, dla których nie zaakceptował jednego z miliona przebiegłych plemników i uczynił mnie zakłopotaną i jątrzącą w ciążowych przemyśleniach oraz przeszkodach w zajściu w nią. Zdałam się jednak na mądrzejszą Naturę i zawtórowawszy powiedzeniu: "Cierpliwością i pracą ludzie się bogacą" pomyślałam: naturalnie, że przyjdzie samo.

W tej materii nie znałam jednak swojego organizmu i ciała, więc oczekiwałam wszystkiego o czym napisano w książkach oraz tego, co zapamiętałam z opowiadań innych mam, głównie tych z rodzinki. Wnikliwie więc liczyłam dni, często spoglądałam w kalendarz, w momentach newralgicznych nie spożywałam alkoholu, przyglądałam się sobie, analizowałam swoje zachowanie, psychiczne nastawienie do życia, apetyt, żywotność, potrzebę snu itd.:) Był to czas samo-nauczki, samo-poznawania i doskonalenia umiejętności trafnej analizy, czas autoeksperymentu i autodoświadczania, generalnie czas oczekiwania na Naturę i jej odpowiednią chwilę, a może nawet sekundę, milisekundę, tą niezmierzalną cząstkę czasu, w której kiełkuje nowe życie.

Matka Natura okazała się nie tak szybko dostępna i przyjazna zawieraniu nowych znajomości. Uporczywie i z otwartymi ramionami oczekiwałam jej przybycia, spotkania tego fenomenu fenomenów z pośród żyjących stworzeń, zobaczenia co to znaczy być kobietą w tym wymiarze. Dom mój stał dla nie otworem, a drzwi wciąż na oścież otwarte. Co dzień o niej rozmyślałam, wyglądałam przybycia, byłam w ciągłym pogotowiu:), a ona jak grochem o ścianę - cisza, głucho i nic nie słychać.
Że w gorącej wodzie kąpana jestem, to pewne, więc i tym razem po prostu zaczęło brakować mi cierpliwości, co tylko w naszą chęć zawarcia znajomości godziło strzałami zniechęcenia i psychicznej powolnej destrukcji.


I tak upłynęło kilka następnych miesięcy mojego życia wyobrażeń kontra autentyczność. O tym jednak napiszę jutro lub po jutrze w odcinku następnym zatytułowanym: Rzecz o życia poczęciu - "czas działa na rzecz ciśnienia".

Pozdrowienia,
- Dominika

piątek, 8 października 2010

Domino, czemu ona płacze? - pewnie idą zęby:)

Pierwszy miesiąc życia Marianny poza moim brzuchem był na wskroś eksperymentalnym i nieprzewidywalnym. Wciąż stawiałam diagnozy, niemalże stuprocentowe, powodów, dla których Mańka płakała. Jedną z nich była .... diagnoza pt.:  kolka - oczywiście rzekoma:). Zatelefonowałam więc razu pawnego do koleżanki po radę, której trzy miesiące starsza od Mani córeczka rzeczywiście miała kolki. Po krótkiej wymianie doświadczeń pocieszyła mnie serdecznie: "Domino przedtem była kolka, a teraz idą zęby - jest jeszcze gorzej":). No to pięknie - pomyślałam, płaczu końca nie będzie pewnie jeszcze przez najbliższe kilka miesięcy..... jak ja to zniosę?:)

Wyrok o ząbkowaniu ewidentnie padł, w moim mniemaniu rzecz jasna, w czwartym miesiącu, kiedy to Mania budziła się często w nocy. Uspakajało mnie to o tyle, że miałam przynajmniej powód, dla którego dziecko płacze, więc robiłam co mogłam, aby je uspokoić nie denerwując się przy tym zbytnio, co nie znaczy, że nie byłam zmęczona po gęsto przerywanym śnie.
A jak było naprawdę?
Pierwszy ząb przebił się przez gąszcz dziąseł w ósmym miesiącu - jak na takie małe coś, to strasznie długo wyłaził - jeżeli założyć, że ów ząb zaczął wychodzić w domniemanym 4-tym miesiącu:)). Preludium do głównej odsłony były: tygodniowa gorączka, marudzenie, nieżyt nosa i niespokojny sen. Ale ufff, w końcu udało się i w początku ósmego miesiąca pokazał się on - pierwszy długo wyczekiwany ząbek - prawy dolny jedynkowy. Jego kolega - lewy dolny jedynkowy podążył w ślad za swoim prawie rówieśnikiem i w tydzień później przywitał się z nami. Oby dwa te zęby świetnie służyły Mariance do strugania marchwi, jabłka i gryzienia Flipsów.
Po miesięcznej przerwie na świat przyszła koleżanka - górna prawa dwójka. Ponieważ była tylko jedna póki co, Mania przez długi czas wyglądała niczym babcia szczerbata eksponując swoją szczerbatość wszem wobec. Trójka tych zębowych przyjaciół świetnie sobie radziła ze zgrzytaniem sobą nawzajem:)

czyż można się szczerzej uśmiechać :) ....
Tym szczerbatym uśmiechem Marianka raczyła nas przez dłuższy czas. Widać już wówczas było, że kolejni ząbkowi goście stoją w progach i lada dzień zapukają do drzwi. I tak z początkiem września kolejna trójka uzębienia upiększyła górną szczękę naszej pociechy - dwie jedynki z małą furtką po środku + lewa dwójka.
Dni kilka zaś temu delikwentka - dolna dwójka - dobiegła na metę.

Tym sposobem w wieku 11, 5 miesiąca Mania ma 7 zębów. Jak na razie tylko pierwszy ostro dał się we znaki, kolejne jakoś prawie bezboleśnie przy odrobinie marudzenia.

I znowu perspektywa czasu wpłynęła łagodząco na pierwotne wyobrażenia. Sugestie i doświadczenia innych mam pomagają mi wielokrotnie i po stokroć, ale czasami wpędzają również w pewny czarny nastrój na czekającą mnie przyszłość, której przecież nie znam:)
Wszystkim mamą i sobie życzę łagodnego ząbkowania, pozytywnego myślenia na przyszłość i przeświadczenia, że moje dziecko będzie grzeczne, dobre i posłuszne:)

Z szczerymi pozdrowieniami,
- Dominika

środa, 6 października 2010

mamie akcesoria: sprawdzone i polecane - WYPOCZYNEK

Czy meblując mieszkanie myśli się o dzieciach, których jeszcze nie ma? Hm... ja bynajmniej nie zupełnie tym się przejmowałam. Gdy się nie ma w czymś doświadczenia niełatwo wpaść na pomyślunek o ważnych sprawach z nim związanych. Tak czy owak, tym razem mi się upkiekło i kanapa, którą niegdyś zakupiłam do naszego salonu okazała się trafionym meblem w konfrontacji z użytkownikami typu: niemowlak czy dziecko oraz ich gośćmi. Otóż, jak to na salon przystało, zdecydowałam przystroić go w niejaki wypoczynek, zwany dziś kanapą, sofą lub po prostu wersalką. Wybrałam prosty narożnik ciemnego koloru dla dobrego kontrasu ze ścianą ecrue, wytapicerowany niepikowaną skórą. Ta właśnie ostatnia cecha wypadła w rankingu rzeczy polecanych dla mam najwyżej. No gdybym tylko pokusiła się o tańszą wersję wykonaną w materiale, i to dobrego gatunku, dziś narożnik ów wyglądałby jak dalmatyńczyk lub kanapa w wersji moro. A to dlaczego? Proste: to wygodne siedzisko znajduje się, jak już wspomniałam, w salonie połączonym zresztą z kuchnią, w których to razem z Marianną spędzamy znakomitą większość naszego znakomitego wspólnego czasu. Oj, co się na nim nie wyprawiało: karmienie+bekanie z ulewaniem, spanie, sikanie+drugie danie, przebieranie, jedzenie, plucie zupą dla zabawy, rysowanie kredkami, lizanie w celach poznawczych, odpoczywanie, czytanie książek, itp. itd. To co jest wspaniałe w meblach wykonanych ze skóry to to, że po prostu ich konserwacja trwa minutę, wystarczy wilgotna ściereczka i z głowy. A przy dziecku, przynać trzeba, że często używaną kanapę równie często należy czyścić. W przypadku imprezy z udziałem gości wiekiem podobnych Mariannie, czynność ta nabiera częstości zdwukrotnionej:)
A tak to wygląda w rzeczywistości"

leżymy sobie, na kanapie rzecz jasna, i dumamy.....

leżymy sobie i ... ćwiczymy, też na kanapie:)

pierwsze dwa miesiąca Mania w większości spędziła właśnie
gdzie? ... na kanapie
(tu ogląda ścienny obraz po raz .... 40-sty?)
Tym z Was, które planują dzieci i kanapę ewidentnie polecam coś na krój skóry lub skóropodobnego, coś łatwo zmywalnego i prostego w utrzymaniu przez dłuuuuuuuuuuugi czas:)
No to czołem,
- Dominika

piątek, 1 października 2010

macierzyństwa można się nauczyć z książek i doświadczenia

Jako dziecko, nastolatka, a następnie młoda osoba nie byłam specjalnie fanką i adoratorką dzieci. Jak chyba każdy po prostu je lubiłam, gdy się przypałętały, ale nie pałałam zbytnią sympatią czy wrodzoną opiekuńczością.
Jedynym momentem, który utkwił w mojej głowie, a który obudził we mnie dziecięcą rozkosz i mami zmysł był wiek pt. "dwudziestolatka". Wówczas naprawdę jakoś chciało mi się rozmnożyć:). Okoliczności jednak nie sprzyjały prokreacji ani rodzicielstwu, więc ochota przeminęła w czasie i z wiatrem.
Z biegiem lat przyszedł czas zastanowienia i organizacyjnie, i jak to się mówi "po bożemu" nadeszła pora założenia rodziny i spłodzenia potomstwa. To drugie okazało się bardziej czaso i pracochłonne niż mogłabym sobie wyobrazić, ale o tym w innym poście napiszę. Tym razem skupię się na nauce mamowania, która czekała mnie, gdy już okazało się że jestem w ciąży.
Na czym polegało moje przygotowanie się do narodzin i macierzyństwa? Cóż, jak spora część ciężarnych, czytałam książki, wywiady, opowiastki, rozmawiałam z innymi mamami, a że ów czas dziewięciu miesięcy upływał mi pod znakiem hormonów szczęścia, uśmiechu i świetnego samopoczucia, więc i bycie mamą w tym stadium nie sprawiło mi większego wysiłku i nie zaobserwowałam też, żeby jakakolwiek wrodzona kobieca umiejętność była mi wówczas potrzebna. Jestem kobietą i to wystarczyło, by urodzić dziecko.
Zawsze wydawało mi się i sądzę, że wielu kobietom się tak wydaje, że żeby być mamą trzeba mieć to coś, albo raczej czuć ten tzw. instynkt macierzyński. Ze swojego doświadczenia mówię, że wcale nie. Moja chęć i potrzeba urodzenia dziecka była raczej podyktowana kolejnością rzeczy w pociągu życia, a nie "objawieniem się" instynktu macierzyńskiego. Czekanie na to coś "z powietrza", co ewidentnie pchnie mnie ku rodzicielstwu mogłoby okazać się  istnym niedoczekaniem, a nawet przeczekaniem naturalnego okresu rozrodu, a czas przecież płynie nieubłaganie.
Jestem bardzo młodą stażem mamą, ale z całą odpowiedzialnością mogę rzec, iż macierzyństwa można się nauczyć. Najzupełniej tak jak jeździć samochodem. Wystarczy pójść na obowiązkowy kurs - zajść w ciążę, zdać egzamin - urodzić dziecko, no a potem jedynka i jazda. Niektórzy przed pójściem na kurs umieją już jeździć samochodem, i tych można porównać do kobiet, które przed ciążą zajmowały się niemowlętami czy małymi dziećmi. Po zdaniu egzaminu i jednym, i drugim jest dużo łatwiej w czekającym ich doświadczeniu. Ci zaś, którzy stawiają pierwsze samodzielne kroki mając prawo jazdy w ręku wcale nie jeżdżą pewnie, a już na pewno nie po np. Warszawie:) Osobiście pamiętam, że trzęsłam się jak galareta wjeżdżając na Rondo Babka czy skręcając w lewo na Placu Zawiszy (w zasadzie każdy skręt w lewo na skrzyżowaniu z tramwajami przyprawiał mnie o spocone ręce, trzęsawkę i skupienie myśliwego). Nie wspomnę już o pierwszej jeździe motorem z Siedlec do Warszawy - jechałam w kasku zwanym "orzechem", bez gogli, gdyż ograniczały mi pole widzenia, przy maksymalnej prędkości 50km/h i rycząc jak bóbr myślałam, że za raz odlecę, albo zaznajomię się z przydrożnym rowem. A jak było z macierzyństwem na początku? Zupełnie podobnie: zaskoczyło mnie, panikowałam, płakałam razem z Marianną, trzęsłam się siedząc w ubikacji i nasłuchując, czy już płacze, byłam jak przestraszone dziecko we mgle. Z biegiem doświadczania czasu nabrałam wprawy i pewności zarówno w jeździe w kategorii A i B, jak i w macierzyństwie.
Piszę tego posta właściwie dla informacji tych z Was, które tak jak ja nie bardzo czuły, czy czują wrodzoną umiejętność macierzyństwa. To nic straconego. Macierzyństwa naprawdę da się nauczyć z książek i z doświadczenia. Wszyscy mi mówią, że przy drugim dziecku jest - powiedzeniowe 100 razy - łatwiej, a wynika to niewątpliwie z doświadczenia. Zupełnie jak z kolejnym rokiem bycia aktywnym kierowcą.
To, czego potrzebowałam, by zostać mamą, to chęć. Chęć: najpierw do dźwigania w brzuchu paru:) dodatkowych kilogramów, następnie do przebrnięcia przez bóle porodowe, a kolejno zaś chęć do codziennego uczenia się zawodu mama, do studiowania rozwoju i wychowania "małego żyjątka".

Macierzyństwo to wymagający i ciężki zawód, ale jak się chce, to się go zdobędzie.
Pozdrawiam serdecznie Was wszystkie,

- Dominika

majówka - Roztocze 2010

ps. czy któraś mama ma podobne doświadczenia z zawodem: macierzyństwo:)?

czwartek, 30 września 2010

święty czas drzemki i pory snu nocnego

Po porodzie nie mogłam znaleźć wspólnego języka ze swoim starym przyjacielem snem, a co dopiero mówić o zawarciu zupełnie nowych znajomości z Panią Drzemką i Panem Nocnym Snem, których to towarzyszy razem ze sobą sprowadziła na świat Panna Marianna. Nie zamierzałam zaprzyjaźniać się metodą prób i błędów, a raczej zainspirować wiedzą książkową, z którą do dziś się nie rozstaję.
Tracy Hogg pisząc książkę pt. "Język niemowląt" uczyniła bezcenną robotę. Na części pierwsze rozłożyła schemat działania niemowlęcia, a Panią Drzemkę i Pana Nocny Sen wkomponowała w najszczegółowiejszy rozbiór logiczno-gramatyczny demaskując ich wszystkie tajemnice i skryte pułapki. Właśnie wg jej przepisów wychowuję Mariannę, jestem super zadowolona i szczerze wszystkim polecam tą pozycję książkową i jej recepty.
Obecnie Mańka śpi 2 razy dziennie po ok. 1h, zaś od trzeciego miesiąca życia chodzi spać około godziny 19 i śpi do rana, tzn. do godz. 7.
Początki były trudne, mimo kilkunastodniowego wieku Marianna spała bardzo mało, wciąż się budziła, płakała, a wręcz, mówiąc kolokwialnie, ryczała z całych swoich małych sił. Ciężko było mi wówczas wcielić plan z "Języka niemowląt", bo wg mnie wszystko było na opak, wspak, odwrotnie, wstecz, na odwrót, do góry nogami, ot tak nie tak jak w książkach. Świat nabrał jednak wiosennych barw w momencie ustępowania paniki, zdiagnozowania powodu płaczów Mańki, którym był Jegomość Głód oraz ogólnie mówiąc w momencie ogarnięcia sytuacji. Czas ów nastąpił jakieś 7 tygodni po porodzie, a charakteryzował się zorganizowaniem i rutyną, którą chyba wszystkie dzieci uwielbiają. Również Marianna rutynowo zaczęła żyć wg schematu:
  1. napełniam brzuszek
  2. bawię się
  3. drzemkuję / idę spać do rana
To naprawdę działało. Mania zjadała butelkę, następnie leżąc na kanapie studiowała obraz wiszący na ścianie albo przyglądała się zabawkom umieszczonym nad jej głową, a gdy zauważyłam, że ziewa i odwraca głowę na bok sugerując mi, iż ma już dość studiów i gapienia się:), wówczas odkładałam ją do wózka, dawałam smoczka, a ona zasypiała. Gdy podrosła zaczęła spać w łóżeczku i tak jest do dziś.
To co ze skromnego jednodzieciowego doświadczenia wiem, to to, że Pani Drzemce i Panu Snu Nocnemu należy się ogromny szacunek i wręcz świątobliwe traktowanie. Jak im nie dogodziłam to Marianka była nie do życia, a nocne zasypianie zamieniało się we wrzask do upadłego. W przypadku zaś zgodnej współpracy obdarowywali Mariannę spokojem, uśmiechem, humorem i grzecznością, a pewnie i zdrowiem:)
Z czasem Pan Nocny Sen rozbestwił się i zaczął zapraszać na nocne libacje Panów Zęby skutecznie przerywając Mariannie słodkie śnienie. Było to jednak razów kilka, więc wybaczam:)
Poniżej mała foto prezentacja mojej śpiącej królewny:

dwutygodniowa Marianna

budziłam Manię do kąpieli - cóż za okropność z mojej strony

raz Mańka przysnęła na podłodze w kuchni - widać słonko
ciepłem ją uśpiło:)
czyż dzieci nie są czarujące....jak śpią?:)
z czasem Mania z szerokości łóżeczka
zrobiła długość


najbardziej urzekają mnie śpiące stópki

 - Dominika

środa, 29 września 2010

wygodne miejsce + uroczy kącik

Wygodne miejsce + uroczy kącik, cóż to może być?  Nic to zaś innego jak sprawunek, którego nie przygotowałam na okoliczność powicia Marianny. Nietrudno zgadnąć, że chodzi o miejsce do karmienia. Owszem przyznaję, czytałam w wielu książkach, wypowiedziach i ulotkach, że karmienie piersią powinno odbywać się w wygodnym miejscu i dobrze jest go "zaprojektować" przed narodzinami dziecka. Nie przejęłam się tym zbytnio, gdyż moje plany i wyobrażenia zamykały się w dwudziestominutowym przerywniku od innych domowych czynności, co wykonać mogłam przecież niemalże wszędzie. Po co zatem szykować coś specjalnego do siedzenia, skoro karmienie, wg "przepisu", powinno trwać ok. 20 min? Dogadam się z kuchennym krzesłem, czy znajdującą się w salonie kanapą i będzie ok. Nocą zaś spokojnie pomoże mi w tym łóżko.
I tym razem rzeczywistość postawiła na swoim i za nic w świecie nie chciała dojść do porozumienia z powszechnie znaną teorią. Moje karmienia Marianny trwały godzinę, dwie godziny, często i długo, dniem i nocą, wydawało mi się, że bez przerwy. Miałam dość siedzenia jak przygarbiony pałąk w jednej pozycji. Niewątpliwie brakowało mi tego uroczego zakątka, ciepłego i sympatycznego miejsca do karmienia, co być może również przyczyniło się do fiasku karmienia piersią.
Ów komfortowy domowy zaułek to wręcz obowiązkowe przykazanie dla każdej mamy. Polecam go nie lekceważyć, a szczerze wziąć sobie do serca i rzetelnie zaplanować.
Poniżej zamieszczam kilka sugestii i propozycji do architektonicznej koncepcji tzw. miejsca do karmienia.
Wyobraź sobie, że masz do wykonania rutynową siedzącą pracę, tak mniej więcej co 2 godziny, która ma trwać za każdym razem ok. 1 godziny przez min. miesiąc czasu, podczas której nie bardzo możesz się ruszać:). Musisz przygotować sobie robocze akcesoria, potrzebny sprzęt i siłę roboczą. Grunt to dobra organizacja. Czego zatem potrzebujesz?:
  1. np. fotela z wysokim oparciem - tak, aby głowa swobodnie się o niego opierała, a niemalże ciągle zmęczona mogła odpłynąć podczas pracy do krainy snów, z szerokimi podłokietnikami - by nie trudzić niepotrzebnie muskułów, które i tak urosną wraz ze wzrostem dziecka;
  2. może to też być kanapa, ale koniecznie z oparciem pod głowę i najlepiej łokcie;
  3. wygodnego łóżka wraz z zestawem poduszek - jeśli zamierzasz karmić na leżąco;
  4. kilku "Jaśków" - dla wprowadzenia w stan wypoczynku często bolącego kręgosłupa;
  5. stołeczka - wyżej podniesione kolana trzymają wyżej to maleńkie niemowlę, co bardzo ułatwia karmienie;
  6. czarodziejskiego stoliczka - a na nim mimich smakołyków dostępnych na wyciągnięcie ręki. Mówiąc o smakołykach mam tu na myśli: suszone śliwki, suszone morele, rodzynki, bułki - jako "świeża" mama ciągle byłam głodna, a czasu nie miałam zjeść, gdyż ciągle jadła Mańka, butelkę wody, imbryk ze świeżą herbatką lub kawą Inką;
  7. kocyka - do okrycia zziębniętych stóp lub całych nóg:)
  8. no i jeśli nie możesz się obejść - telefonu komórkowego:)
  9. sudoku lub 100 panoramicznych - czasami zabawiałam się podczas karmienia Mańki;
  10. siły roboczej - czyli Pan, Pani pt. przynieś, podaj, pozamiataj:) - mąż, chłop, mama, lub teściowa:)
To tak z materialnych rzeczy. Poza tym miejsce do karmienia musi być po prostu urocze, przywołujące miłe wspomnienia, trochę radośnie sentymentalne, inspirujące ochoczo do macierzyństwa, ciepło-kolorowe, najlepiej słoneczne, lubiane i chciane. Nastrojone niczym z bajki lub własnej wyobraźni z nutką kochanej muzyki i powabnego zapachu unoszącego się w skrawku intymnej ciszy.
Właśnie tak postaram się zaaranżować mój domowy karmiący kącik razem następnym:).

 - Dominika
ile można wytrzymać w takiej pozycji, bez oparcia?:)
taka kanapa zupełnie się do tego nie nadaje:)

ps.1 czekam na propozycje od Was, Drogie Mamy, na sprawdzone terytorium karmienia piersią:)

ps2. dodam również, że w nocy karmiłam w sypialni, która znajduję się na górze. Jeśli, Droga Mamo, też masz taki układ mieszkaniowy, to szczerze radzę żeby również i tam zaplanować wygodne karmienie.

niedziela, 26 września 2010

czego spodziewać sie po niespodziewanym-niewyobrażanym cięciu cesarskim

Szkoła Rodzenia? - oczywiście, że uczęszczałam, zwłaszcza, że w stolicy w większości szpitali jest to sprawa bezpłatna. Sympatycznie było spotykać na raz tyle brzuchatych mam i słuchać o czekających mnie w przyszłości wydarzeniach. Jeśli zajdę ponownie w ciążę na pewno zapukam ponownie do jej drzwi.
Właśnie na wykładach SzR (Szkoły Rodzenia) dowiedziałam się więcej o opiece na matką i dzieckiem w przypadku cięcia cesarskiego. Wyobrażałam sobie, że nie może być to przyjemne ani dla mamy, ani dla niemowlaka. Przypuszczam, że ze względu na fantastycznie przebiegającą ciążę nie przyszło mi na myśl, że cc (cięcie cesarskie) mogłoby dotyczyć mnie. Mój mózg jakby nie przyjmował do siebie takich informacji. Dziś zaś zachodzę w głowę czemu, choć rąbka takiej wersji wydarzeń, nie dopuściłam do siebie? Wiadomo przecież, że każdy poród może zakończyć się cc nawet przy poprzedzających go rewelacyjnych 9-ciu miesiącach. Ja natomiast uznałam to chyba za patologię, która mnie nie dotyczy.
Przekonałam się natomiast co to znaczy przeżyć cc i rekonwalescencję po cc bez przygotowania.
Piszę o tym nie dla postrachu, ale dla Waszej - Drogie Mamy informacji i wiedzy.
Poczynając od decyzji lekarza o operacji, wcieliłam się w główną rolę w następujących epizodach:

EPIZOD nr 1 - PORÓD:
  • golenie włosów łonowych - pierwsza czynność, którą wykonała położna po haśle pana doktora: "na stół!". Odbyło się to jeszcze na sali porodowej w tempie perszinga i nie było przyjemne;
  • cewnikowanie - założenie cewnika nic mnie nie bolało i zrobiła to również położna;
  • przejście na salę operacyjną - tuż po goleniu i cewnikowaniu udałam się (pieszo) w towarzystwie mnóstwa osób, które nagle zjawiły się przy mnie, na sale operacyjną znajdującą się tuż obok sali porodowej (ciągnącym się za mną cewnikiem, o którym wszyscy zapomnieli, zaopiekował się mój mąż);
  • odpowiedź na pytanie położnej: "ile Pani waży?" - dwa razy zadawano mi to pytanie przed położeniem na stół operacyjny, chyba po to, by sprawdzić czy z ogólnego ekspresowego toczenia się rzeczywistości, po prostu nie kłamię albo nie pamiętam;
  • spray dezynfekujący - jeszcze przed podaniem znieczulenia ktoś spryskał mi ciało w miejscu cięcia czymś chyba odkażającym, w każdym bądź razie w momencie tym przekonałam się, że to chyże golenie włosów łonowych nie obyło się bez licznych zacięć - oj strasznie szczypało,... ale króciutko:);
  • znieczulenie ogólne, czyli narkoza - powyższe szczypanie zostało co tchu uśmierzone przez podanie narkozy (dostałam znieczulenie ogólne z uwagi na konieczność ratowania życia dziecka, gdyż tętno było niesłyszalne);
  • słodki sen - kiedyś myślałam, że ja po narkozie to bym nie zasnęła. Jeśli któraś z Was tak myśli, to doprawdy z ręką na sercu mówię, że zasnęłam jak niedźwiedź na zimę w mgnieniu oka:) Jak spałam to jeszcze pamiętałam, co mi się śniło, ale szok przebudzenia sformatował mi pamięć;
  • wybudzanie - ktoś głośno mówił: "Dominika otwórz oczy!", następnie: "Ma pani śliczną córeczkę", następnie zaś: "Dominika, oddychaj!". To, co ja w kolejności usłyszałam i odczułam to: jednocześnie powyższe krzyki i ogromny ból brzucha, następnie brak możliwości oddychania z uwagi na buzię pełną śliny, którą kazano mi wypluć obracając głowę na bok, w międzyczasie milisekundową radość, że dziecko żyje, a kolejnie ból gardła - gardło bolało mnie z powodu intubacji (rurka do oddychania);
  • chwile tuż po operacji - zanim przewieziono mnie na salę pooperacyjną leżąc jeszcze na stole musiałam podnieść głowę do góry - nie przypominam sobie, żebym w życiu pokonała większy ból, ... ale udało się. Po chwili pielęgniarki przełożyły mnie na łóżko poporodowe i przewiozły do sali. Na korytarzu spotkałam mojego męża, a w zasadzie widziałam go w liczbie potrójnej, a to z powodu ponarkotycznych skutków ubocznych;
  • drgawki - po przewiezieniu na salę pooperacyjna dostałam takich drgawek jakbym spędziła noc w lodówce. Trzęsłam się cała łącznie ze szczęką, co uniemożliwiało mi mówienie. Ulgę przyniosła mi położna okrywając mnie moim ciepłym szlafroczkiem;
  • worek lodu - przyniosła go pielęgniarka i położyła na 2 godziny na mój świeżo pocięty brzuch - nic miłego, ale koniecznego chyba ze względu na zapobieżenie ewentualnemu krwotokowi;
  • zestaw kroplówek - następnie podawano mi jakieś kroplówki, sole mineralne, odżywki, środki przeciwbólowe, itp. co bym nie padła z głodu albo z bólu:)
  • zgoda na operację - po tym wszystkim przyszła moja położna i poprosiła o podpisanie zgody na operację (ciekawe co by było, gdybym się nie zgodziła:)) - mój podpis wyglądał jak kura pazurem:);
  • dziecko - mąż przywiózł mi Mariankę i podał do rąk - była na pewno cudowna i szukająca mamy, ale ja nie byłam w stanie się nią zająć ani cieszyć;
  • odlot na dobranoc - około godziny 22 pielęgniarka dała mi zastrzyk, najprawdopodobniej również przeciwbólowy, ale tym razem połączony chyba z opium albo "trawą":) - przez najbliższe parę godzin przeżywałam odloty szczęśliwości :);
EPIZOD nr 2 - 3 DOBY PO PORODZIE:

  • szok pooperacyjny - pierwszą rzeczą o jaką zaczęłam się martwić to był poród następnego dziecka - w moim mniemaniu była to już przesądzona cesarka, co mnie kompletnie dobiło (och, jakbym nie miała innych zmartwień w tym momencie);
  • osłabienie - od samego rana chciałam pójść i przywieźć sobie Mariankę, ale po trzech krokach okazało się, że póki nie zjem śniadania nie dam rady chodzić;
  • kisiel - w pierwszej dobie po cesarce jadłam 3 razy kisiel - jak na wygłodniały żołądek i wylewatywowane jelita to po prostu rewelacja:) - nic bardziej sycącego:);
  • przystawienie dziecka do piersi - Mariannę przystawiłam do piersi dopiero na drugi dzień, co wg mnie było za późno, ale wcześniej żadna położna o to nie zadbała;
  • higiena rany po cc - ranę po cc trzeba kilka razy na dobę przemywać płynem antybakteryjnym (oczywiście po zdjęciu opatrunku, który kazano mi usunąć na drugi dzień po operacji). Za pierwszym razem nie było to łatwe i miłe, gdyż miejsce to jest jeszcze opuchnięte i wygląda, cóż tu dużo mówić, strasznie, a w dotyku jest nieswoje. Goi się jednak bardzo szybko i równie szybko nabiera ładnego wyglądu;
  • ból ogólno-ruchowy - brzuch boli cokolwiek by się nie robiło, co utrudnia opiekę nad dzieckiem i sobą. W dzień jakoś sobie z tym radziłam i miałam do pomocy męża, a na noc brałam środek przeciwbólowy;
  • sucharki - w drugiej dobie dostałam do jedzenia 3 razy sucharki:)
  • stolec pocesarkowy - po tak dwóch sytych dniach obfitujących w kisiel i sucharki zapytano mnie czy oddałam już pierwszy stolec. No do prawdy się zaśmiałam:), że niby z czego ów stolec miałby się wytworzyć? Przecież ja wszystko spaliłam:)
    Żeby było prościej pielęgniarka dała mi czopek, więc jakoś poszło:)
  • pełny posiłek - w trzeciej dobie dostawałam już normalne pełne posiłki, a wyglądało to tak:
podczas pierwszego pełnego obiadu, mój brzuch wyglądał
jakbym była w 5 miesiącu ciąży:). Uwierzcie mi, psychicznie
czułam się okropnie:(

  • pokarm - nie miałam problemu z brakiem pokarmu, ale raczej z bolącymi brodawkami;
  • samopoczucie psychiczne - czułam się prawie fatalnie, miałam depresję poporodową (to jednak zdiagnozowałam po jej przebyciu), nie mogła sobie darować tej, wg mnie, niekoniecznej operacji, czułam się niespełniona w roli kobiety, zawiedziona, a żywa i zdrowa Marianna nie była dla mnie żadnym pocieszeniem. Zły stan psychiczny uniemożliwił mi późniejsze karmienie piersią;
  • powrót do formy - rana zagoiła się szybko i bardzo ładnie (jakiś miesiąc po porodzie), ale zdrętwiałość w miejscu cięcia odczuwałam jeszcze dość długo. Ból brzucha spowodowany operacją utrzymywał się, do zupełnego zniknięcia, przez 3 miesiące. W tydzień po porodzie prowadziłam samochód. Gorzej się czułam gdy podnosiłam się z pozycji leżącej lub kasłałam albo kichałam.
Obecnie uważam, że samopoczucie, sprawność pooperacyjna i karmienie piersią po cc to kwestia nastawienia i wyobrażenia. Jestem pewna, że gdybym bardziej liczyła się z ewentualnym rozwiązaniem metodą cc, nie spotkałabym tylu boleści i problemów.
Ach tak głowa, wszystko w niej ma swój początek i koniec:)

- Dominika

p.s. Drogie Mamy, a zwłaszcza te po przeżytym cc, proszę Was o kilka słów komentarza do tego posta lub kilka słów swojego doświadczenia:)