piątek, 29 października 2010

Rzecz o życia poczęciu - "dziecko warte ceny wszelkiej?" - część 3/4

Przerwa w blogowaniu była nieunikniona. Chcąc nie zaniedbać piętrzących się przez dwa tygodnie przybywających interesujących gości oraz dobrze przygotować urodzinową imprezkę zmuszona byłam pokryć kurzem moje drogie mamiedominotki. Ale nic straconego, zatem do dzieła:)
 

Upływający czas zwany czekaniem na poczęcie dziecka wraz z jego biegiem podsuwał nowe przemyślenia i pomysły na "sposób na dziecko". Jak pisałam w części drugiej po wcześniejszej 2,5-letniej pracy przez pół roku starałam się żyć w zgodzie z naturą, zrelaksowana i odstresowana dbałam o siebie przygotowując grunt pod siew mając nadzieję, że poziomy moich hormonów zniwelowały się do odpowiedniej ilości. Przed zaplanowaną wizytą u ginekologa pytałam się zatem siebie, cóż jest jeszcze nie tak? Chęci przecież mam szczere, gdzież jest ów brakujący pionek w tej grze o nowe życie?

Pani ginekolog, u której zaplanowałam wizytę była dość niedostępnym lekarzem, więc musiałam poczekać miesiąc lub półtora. Było to dla mnie okazją do zastanowienia się nad granicami, do których mogę posunąć się, by mieć dziecko. Czytałam internetowe historie o zmaganiach niektórych par w walce o "posiadanie" dziecka. Znakomita większość z nich była naszpikowana dreszczem emocji niby z horroru. Osobiście chciałam dowiedzieć się, czy mam zdrowy organizm i nie ma fizjologicznych przeszkód, bym mogła być w ciąży, ale daleka byłam wówczas od zdecydowania się na metodę zapłodnienia typu inseminacja czy in vitro. Zdawało mi się to zbytnią ingerencją w akt poczęcia, jakimś pseudo-naturalnym pożądaniem posiadania dziecka. Gdy już zabrnęłam w mej przyszłościowej wizualizacji w te "czarne" zakątki, wówczas dywagowałam sobie, że jeśli nie będę mogła mieć dzieci, to zatrudnię się do opieki nad dziećmi z domu dziecka i być może wtedy choć trochę poczuję się jak mama.

Chciałam mieć potomstwo, chciałam doświadczyć macierzyństwa, ale nie za cenę upokorzenia natury rzemieślniczym leczeniem, nie za cenę przykrych do łez doświadczeń i nieodwracalnych a-wymarzonych wspomnień. Wierzyłam, że każde życie ma swój sens i jest zapisana dla niego odpowiednia godzina, więc jeśli jestem zdrowa ..... poczekam.

Udając się na wyczekiwaną wizytę u mojej Pani doktor byłam podekscytowanie radosna i w uniesieniu serca podążałam na spotkanie. Nie było to podniecenie ciekawości tego, co też Pani doktor poradzi na moją bezdzietność, ale raczej nieokiełznana chęć poinformowania jej, że mimo, iż celem tej wizyty miał być ciąg dalszy leczenia, ku memu zaskoczeniu przybyłam tu z prośbą o poprowadzenie mnie przez dziewięciomiesięczną drogę rozwoju żyjątka, które we mnie właśnie zakiełkowało. Wypowiadając słowa: "Pani doktor, jestem w ciąży" - drżąc cieszyłam się nie mogąc uwierzyć w spełniające się plany. Dla lekarki była to codzienna rutyna i ze spokojem przekazała rady, troskliwie zbadała mnie i zleciła odpowiednie badania. Ja natomiast rumieniąc się po uszy chłonęłam jej zalecenia z szeroko otwartymi oczami, a w głębi duszy trzęsłam się z radości.

O chwilo życia poczęcia, cząstko czasu łączących się komórek, cudowna Matko Naturo - pozdrawiam Was serdecznie i ściskam. Dziękuję za długo czekane przeze mnie odwiedziny, no i liczę na ponowne spotkanie:)


- Dominika

ps. 

piątek, 22 października 2010

Urodziny nr 1

Dziś, tj. 22.X.2010 Marianna skończyła swój 1-szy rok życia. Z uwagi na szykującą się jutro imprezę nie jestem w stanie poświęcić czasu na nawet małego posta (oprócz tego:)). Poza tym ostatniego tygodnia doświadczyłam sposobności opiekowania się dwójką dzieci, ... o rany.... było nieźle, ale o tym w inny poście.
Po niedzieli zapraszam na część trzecią serii " Rzecz o życia poczęciu" oraz relację urodzinową.
Pozdrowienia,
- Dominika

czwartek, 14 października 2010

Rzecz o życia poczęciu - "czas działa na rzecz ciśnienia" - część 2/4

CIŚNIENIE - to wielkość określona jako wartość siły działającej prostopadle do powierzchni podzielona przez powierzchnię na jaką ona działa, co przedstawia zależność:

p = F/S, gdzie:
p - ciśnienie [Pa]
F - siła [N]
S - powierzchnia [m2]

Uogólnieniem pojęcia ciśnienie jest pojęcie naprężenia. Czy to ciśnienie, czy niejakie naprężenie, i jedno i drugie ma dużo wspólnego z przedciążowym czasem oczekiwania na poczęcie. Doświadczyłam tego na własnej skórze. Otóż jak pisałam w poprzedniej części o numerze pierwszym, sporo wody w rzece upłynęło mi na przygotowaniach gruntu pod nowy kiełek:) Po bezowocnym pierwszym roku pomyślałam, że chyba powinnam się zacząć martwić. Koleżanki jednak uspakajały, że jeśli przez dwa lata ciężkiej lecz przyjemnej:) "roboty" nie będzie żadnych plonów, wówczas trzeba przedsięwziąć kroki badawczo-rozpoznawcze. W tymże przeświadczeniu upłynął mi następny rok czekania. Pamiętam jak dziś, że ciśnienie ogólnożyciowe rosło w tempie iloczynu następujących po sobie minut w granicy nieskończoności. Żeby je trochę obniżyć udałam się do pani z dopiskiem przed nazwiskiem: endokrynolog, która to na podstawie wyników badań hematologicznych stwierdziła zbyt duży zasób pewnych substacji zwanych hormonami i skrzętnie postanowiła urzpejmie je wyprosić atakując innym hormonem w formie tabletek zwanych Bromergonem. Rozsądek i rozum nie pozwoliły mi jednak ulec tej profilaktyce lekarskiej, a ewidentnie zaleciły ralaks, spokój, chill-out, luz, basen i tymczasowy "odlocik". Tkwiłam w odprężaniu się z upojeniem i spokojem ducha przekonując mój organizm, że świetnie poradzę sobie z wyeliminowaniem zbędnych hormonalnych zawodników w sposób naturalny i bezinwazyjnie przygotuję gościnny pokój dla "fasolki" lub "groszka":). Ów stan pewnego rodzaju ekstazy przeciągnął się do pół roku. Było mi miło, ale i bezowocnie. Testowałam swoje ciało co miesiąc lub przed każdą imprezką chcąc sprawdzić, czy też być może jakiś nowy mieszkaniec nie zadomowił się w ciepłym podbrzuszku. Moja gościnność okazywała się za każdym razem niedoskonała lub nieodpowiednia dla wyczekiwanego przybysza.

Upływający bezlitosny czas działał nieuchronnie na wzrastające ciśnienie atmosfery mojej osoby. Skoro cieśnienie jest ilorazem siły do powierzchni, więc nie trudno zauważyć, że pozostająca w niezmiennej wielkości powierzchnia mojego ciała była z każdym dniem obciążana co raz większą siłą, której składowymi były: minuty czekania, ciekawskie rodziny spojrzenia i przemilczane pytania, które i tak nie miały odpowiedzi, brak wiary w siebie-w kobiecość, frustracje, rezygnacja, stres i wciąż nurtujący punkt zapalny - ...pytanie: dlaczego?

Psychiczne obciążenie działającymi na mnie siłami, które wciąż dawało coś do myślenia bez wątpienia częściowo przyczyniało się do nieprawidłowgo uprawiania ziemi pod zasianie ziarenka. Sama rady nie dając ponownie umówiłam się z panią, tym razem zwaną ginekologiem i z nowymi nadziejami udałam się na wizytę.
O tym jednak w części następnej zatytułowanej: "dziecko warte ceny wszelkiej?".

- Dominika


ps. Drogie Mamy, które czekacie na ów dzień dobrej nowiny, na dwie kolorowe kreski w testowym okienku, na życia ziarenko będące spełnieniem marzeń, ów dzień jest gdzieś zapisany na kartach Waszego życia, wierzę w to i nie wątpię. Rozumiem Wasz ból czekania, przeciągającej się niewiadomej, rozumiem gasnące nadzieje. Jeśli chciałybyście podzielić się swoimi przeżyciami na "mamichdominotkach", napiszcie.
Serdeczności i uściski.


niedziela, 10 października 2010

Rzecz o życia poczęciu - "naturalnie, przyjdzie samo" - cz.1/4

Ów cykl kilku notek chcę poświęcić sprawie poczęcia dziecka. "Wdepnięcie":) w macierzyństwo było i jest dla mnie wielkim doświadczeniem i wciąż wiążę z nim ogrom radości i trochę mniej trosk:). Póki co jednak sporo pracy i przemyśleń poświęciłam na uczynienie tego kroku. To co sobie wyobrażałam, a to co zaoferowała mi rzeczywistość chciałabym Wam przedstawić w świetle upływu kilku lat czasu, ale dzięki temu jest to światło wyjałowione z emocji, chwilowego subiektywizmu, rozczarowania i być może spokojnym wzrokiem spoglądające na rzecz o życia poczęciu.

Tuż po za mąż wyjściu formalno-naturalnie przyszedł czas na potomstwo. Wracając po trzytygodniowej ślubnej przerwie do pracy gdybałam, że prawdopodobnie jestem już w ciąży i muszę na siebie szczególnie uważać, ... a praca moja polegała na budowaniu. Hmm... cóż, niedługo po tym przekonałam się, że fałszywie przestrzegały mnie oczekiwania i trzeba będzie spróbować jeszcze raz. Miesiąc minął i co? Dalej to samo. Oburzyłam się z lekka na swój organizm nie rozumiejąc powodów, dla których nie zaakceptował jednego z miliona przebiegłych plemników i uczynił mnie zakłopotaną i jątrzącą w ciążowych przemyśleniach oraz przeszkodach w zajściu w nią. Zdałam się jednak na mądrzejszą Naturę i zawtórowawszy powiedzeniu: "Cierpliwością i pracą ludzie się bogacą" pomyślałam: naturalnie, że przyjdzie samo.

W tej materii nie znałam jednak swojego organizmu i ciała, więc oczekiwałam wszystkiego o czym napisano w książkach oraz tego, co zapamiętałam z opowiadań innych mam, głównie tych z rodzinki. Wnikliwie więc liczyłam dni, często spoglądałam w kalendarz, w momentach newralgicznych nie spożywałam alkoholu, przyglądałam się sobie, analizowałam swoje zachowanie, psychiczne nastawienie do życia, apetyt, żywotność, potrzebę snu itd.:) Był to czas samo-nauczki, samo-poznawania i doskonalenia umiejętności trafnej analizy, czas autoeksperymentu i autodoświadczania, generalnie czas oczekiwania na Naturę i jej odpowiednią chwilę, a może nawet sekundę, milisekundę, tą niezmierzalną cząstkę czasu, w której kiełkuje nowe życie.

Matka Natura okazała się nie tak szybko dostępna i przyjazna zawieraniu nowych znajomości. Uporczywie i z otwartymi ramionami oczekiwałam jej przybycia, spotkania tego fenomenu fenomenów z pośród żyjących stworzeń, zobaczenia co to znaczy być kobietą w tym wymiarze. Dom mój stał dla nie otworem, a drzwi wciąż na oścież otwarte. Co dzień o niej rozmyślałam, wyglądałam przybycia, byłam w ciągłym pogotowiu:), a ona jak grochem o ścianę - cisza, głucho i nic nie słychać.
Że w gorącej wodzie kąpana jestem, to pewne, więc i tym razem po prostu zaczęło brakować mi cierpliwości, co tylko w naszą chęć zawarcia znajomości godziło strzałami zniechęcenia i psychicznej powolnej destrukcji.


I tak upłynęło kilka następnych miesięcy mojego życia wyobrażeń kontra autentyczność. O tym jednak napiszę jutro lub po jutrze w odcinku następnym zatytułowanym: Rzecz o życia poczęciu - "czas działa na rzecz ciśnienia".

Pozdrowienia,
- Dominika

piątek, 8 października 2010

Domino, czemu ona płacze? - pewnie idą zęby:)

Pierwszy miesiąc życia Marianny poza moim brzuchem był na wskroś eksperymentalnym i nieprzewidywalnym. Wciąż stawiałam diagnozy, niemalże stuprocentowe, powodów, dla których Mańka płakała. Jedną z nich była .... diagnoza pt.:  kolka - oczywiście rzekoma:). Zatelefonowałam więc razu pawnego do koleżanki po radę, której trzy miesiące starsza od Mani córeczka rzeczywiście miała kolki. Po krótkiej wymianie doświadczeń pocieszyła mnie serdecznie: "Domino przedtem była kolka, a teraz idą zęby - jest jeszcze gorzej":). No to pięknie - pomyślałam, płaczu końca nie będzie pewnie jeszcze przez najbliższe kilka miesięcy..... jak ja to zniosę?:)

Wyrok o ząbkowaniu ewidentnie padł, w moim mniemaniu rzecz jasna, w czwartym miesiącu, kiedy to Mania budziła się często w nocy. Uspakajało mnie to o tyle, że miałam przynajmniej powód, dla którego dziecko płacze, więc robiłam co mogłam, aby je uspokoić nie denerwując się przy tym zbytnio, co nie znaczy, że nie byłam zmęczona po gęsto przerywanym śnie.
A jak było naprawdę?
Pierwszy ząb przebił się przez gąszcz dziąseł w ósmym miesiącu - jak na takie małe coś, to strasznie długo wyłaził - jeżeli założyć, że ów ząb zaczął wychodzić w domniemanym 4-tym miesiącu:)). Preludium do głównej odsłony były: tygodniowa gorączka, marudzenie, nieżyt nosa i niespokojny sen. Ale ufff, w końcu udało się i w początku ósmego miesiąca pokazał się on - pierwszy długo wyczekiwany ząbek - prawy dolny jedynkowy. Jego kolega - lewy dolny jedynkowy podążył w ślad za swoim prawie rówieśnikiem i w tydzień później przywitał się z nami. Oby dwa te zęby świetnie służyły Mariance do strugania marchwi, jabłka i gryzienia Flipsów.
Po miesięcznej przerwie na świat przyszła koleżanka - górna prawa dwójka. Ponieważ była tylko jedna póki co, Mania przez długi czas wyglądała niczym babcia szczerbata eksponując swoją szczerbatość wszem wobec. Trójka tych zębowych przyjaciół świetnie sobie radziła ze zgrzytaniem sobą nawzajem:)

czyż można się szczerzej uśmiechać :) ....
Tym szczerbatym uśmiechem Marianka raczyła nas przez dłuższy czas. Widać już wówczas było, że kolejni ząbkowi goście stoją w progach i lada dzień zapukają do drzwi. I tak z początkiem września kolejna trójka uzębienia upiększyła górną szczękę naszej pociechy - dwie jedynki z małą furtką po środku + lewa dwójka.
Dni kilka zaś temu delikwentka - dolna dwójka - dobiegła na metę.

Tym sposobem w wieku 11, 5 miesiąca Mania ma 7 zębów. Jak na razie tylko pierwszy ostro dał się we znaki, kolejne jakoś prawie bezboleśnie przy odrobinie marudzenia.

I znowu perspektywa czasu wpłynęła łagodząco na pierwotne wyobrażenia. Sugestie i doświadczenia innych mam pomagają mi wielokrotnie i po stokroć, ale czasami wpędzają również w pewny czarny nastrój na czekającą mnie przyszłość, której przecież nie znam:)
Wszystkim mamą i sobie życzę łagodnego ząbkowania, pozytywnego myślenia na przyszłość i przeświadczenia, że moje dziecko będzie grzeczne, dobre i posłuszne:)

Z szczerymi pozdrowieniami,
- Dominika

środa, 6 października 2010

mamie akcesoria: sprawdzone i polecane - WYPOCZYNEK

Czy meblując mieszkanie myśli się o dzieciach, których jeszcze nie ma? Hm... ja bynajmniej nie zupełnie tym się przejmowałam. Gdy się nie ma w czymś doświadczenia niełatwo wpaść na pomyślunek o ważnych sprawach z nim związanych. Tak czy owak, tym razem mi się upkiekło i kanapa, którą niegdyś zakupiłam do naszego salonu okazała się trafionym meblem w konfrontacji z użytkownikami typu: niemowlak czy dziecko oraz ich gośćmi. Otóż, jak to na salon przystało, zdecydowałam przystroić go w niejaki wypoczynek, zwany dziś kanapą, sofą lub po prostu wersalką. Wybrałam prosty narożnik ciemnego koloru dla dobrego kontrasu ze ścianą ecrue, wytapicerowany niepikowaną skórą. Ta właśnie ostatnia cecha wypadła w rankingu rzeczy polecanych dla mam najwyżej. No gdybym tylko pokusiła się o tańszą wersję wykonaną w materiale, i to dobrego gatunku, dziś narożnik ów wyglądałby jak dalmatyńczyk lub kanapa w wersji moro. A to dlaczego? Proste: to wygodne siedzisko znajduje się, jak już wspomniałam, w salonie połączonym zresztą z kuchnią, w których to razem z Marianną spędzamy znakomitą większość naszego znakomitego wspólnego czasu. Oj, co się na nim nie wyprawiało: karmienie+bekanie z ulewaniem, spanie, sikanie+drugie danie, przebieranie, jedzenie, plucie zupą dla zabawy, rysowanie kredkami, lizanie w celach poznawczych, odpoczywanie, czytanie książek, itp. itd. To co jest wspaniałe w meblach wykonanych ze skóry to to, że po prostu ich konserwacja trwa minutę, wystarczy wilgotna ściereczka i z głowy. A przy dziecku, przynać trzeba, że często używaną kanapę równie często należy czyścić. W przypadku imprezy z udziałem gości wiekiem podobnych Mariannie, czynność ta nabiera częstości zdwukrotnionej:)
A tak to wygląda w rzeczywistości"

leżymy sobie, na kanapie rzecz jasna, i dumamy.....

leżymy sobie i ... ćwiczymy, też na kanapie:)

pierwsze dwa miesiąca Mania w większości spędziła właśnie
gdzie? ... na kanapie
(tu ogląda ścienny obraz po raz .... 40-sty?)
Tym z Was, które planują dzieci i kanapę ewidentnie polecam coś na krój skóry lub skóropodobnego, coś łatwo zmywalnego i prostego w utrzymaniu przez dłuuuuuuuuuuugi czas:)
No to czołem,
- Dominika

piątek, 1 października 2010

macierzyństwa można się nauczyć z książek i doświadczenia

Jako dziecko, nastolatka, a następnie młoda osoba nie byłam specjalnie fanką i adoratorką dzieci. Jak chyba każdy po prostu je lubiłam, gdy się przypałętały, ale nie pałałam zbytnią sympatią czy wrodzoną opiekuńczością.
Jedynym momentem, który utkwił w mojej głowie, a który obudził we mnie dziecięcą rozkosz i mami zmysł był wiek pt. "dwudziestolatka". Wówczas naprawdę jakoś chciało mi się rozmnożyć:). Okoliczności jednak nie sprzyjały prokreacji ani rodzicielstwu, więc ochota przeminęła w czasie i z wiatrem.
Z biegiem lat przyszedł czas zastanowienia i organizacyjnie, i jak to się mówi "po bożemu" nadeszła pora założenia rodziny i spłodzenia potomstwa. To drugie okazało się bardziej czaso i pracochłonne niż mogłabym sobie wyobrazić, ale o tym w innym poście napiszę. Tym razem skupię się na nauce mamowania, która czekała mnie, gdy już okazało się że jestem w ciąży.
Na czym polegało moje przygotowanie się do narodzin i macierzyństwa? Cóż, jak spora część ciężarnych, czytałam książki, wywiady, opowiastki, rozmawiałam z innymi mamami, a że ów czas dziewięciu miesięcy upływał mi pod znakiem hormonów szczęścia, uśmiechu i świetnego samopoczucia, więc i bycie mamą w tym stadium nie sprawiło mi większego wysiłku i nie zaobserwowałam też, żeby jakakolwiek wrodzona kobieca umiejętność była mi wówczas potrzebna. Jestem kobietą i to wystarczyło, by urodzić dziecko.
Zawsze wydawało mi się i sądzę, że wielu kobietom się tak wydaje, że żeby być mamą trzeba mieć to coś, albo raczej czuć ten tzw. instynkt macierzyński. Ze swojego doświadczenia mówię, że wcale nie. Moja chęć i potrzeba urodzenia dziecka była raczej podyktowana kolejnością rzeczy w pociągu życia, a nie "objawieniem się" instynktu macierzyńskiego. Czekanie na to coś "z powietrza", co ewidentnie pchnie mnie ku rodzicielstwu mogłoby okazać się  istnym niedoczekaniem, a nawet przeczekaniem naturalnego okresu rozrodu, a czas przecież płynie nieubłaganie.
Jestem bardzo młodą stażem mamą, ale z całą odpowiedzialnością mogę rzec, iż macierzyństwa można się nauczyć. Najzupełniej tak jak jeździć samochodem. Wystarczy pójść na obowiązkowy kurs - zajść w ciążę, zdać egzamin - urodzić dziecko, no a potem jedynka i jazda. Niektórzy przed pójściem na kurs umieją już jeździć samochodem, i tych można porównać do kobiet, które przed ciążą zajmowały się niemowlętami czy małymi dziećmi. Po zdaniu egzaminu i jednym, i drugim jest dużo łatwiej w czekającym ich doświadczeniu. Ci zaś, którzy stawiają pierwsze samodzielne kroki mając prawo jazdy w ręku wcale nie jeżdżą pewnie, a już na pewno nie po np. Warszawie:) Osobiście pamiętam, że trzęsłam się jak galareta wjeżdżając na Rondo Babka czy skręcając w lewo na Placu Zawiszy (w zasadzie każdy skręt w lewo na skrzyżowaniu z tramwajami przyprawiał mnie o spocone ręce, trzęsawkę i skupienie myśliwego). Nie wspomnę już o pierwszej jeździe motorem z Siedlec do Warszawy - jechałam w kasku zwanym "orzechem", bez gogli, gdyż ograniczały mi pole widzenia, przy maksymalnej prędkości 50km/h i rycząc jak bóbr myślałam, że za raz odlecę, albo zaznajomię się z przydrożnym rowem. A jak było z macierzyństwem na początku? Zupełnie podobnie: zaskoczyło mnie, panikowałam, płakałam razem z Marianną, trzęsłam się siedząc w ubikacji i nasłuchując, czy już płacze, byłam jak przestraszone dziecko we mgle. Z biegiem doświadczania czasu nabrałam wprawy i pewności zarówno w jeździe w kategorii A i B, jak i w macierzyństwie.
Piszę tego posta właściwie dla informacji tych z Was, które tak jak ja nie bardzo czuły, czy czują wrodzoną umiejętność macierzyństwa. To nic straconego. Macierzyństwa naprawdę da się nauczyć z książek i z doświadczenia. Wszyscy mi mówią, że przy drugim dziecku jest - powiedzeniowe 100 razy - łatwiej, a wynika to niewątpliwie z doświadczenia. Zupełnie jak z kolejnym rokiem bycia aktywnym kierowcą.
To, czego potrzebowałam, by zostać mamą, to chęć. Chęć: najpierw do dźwigania w brzuchu paru:) dodatkowych kilogramów, następnie do przebrnięcia przez bóle porodowe, a kolejno zaś chęć do codziennego uczenia się zawodu mama, do studiowania rozwoju i wychowania "małego żyjątka".

Macierzyństwo to wymagający i ciężki zawód, ale jak się chce, to się go zdobędzie.
Pozdrawiam serdecznie Was wszystkie,

- Dominika

majówka - Roztocze 2010

ps. czy któraś mama ma podobne doświadczenia z zawodem: macierzyństwo:)?