wtorek, 29 czerwca 2010

trwają prace nad blogiem

Spory natłok różnych zajęć nie pozwala na dostateczną ilość czasu pracy na tym blogiem.
Mam go jednak na liście spraw oczekujących na realizację, więc oby niedługo wypłynął na świat:)

środa, 23 czerwca 2010

karmić naturalnie, karmić butelką (część 2/2)

cyc, czy butelka? oto jest pytanie.
Doświadczenie mówi, że czy cyc, czy butelka, grunt to dobra organizacja.

Mimo upływu czasu nie jestem w stanie jednoznacznie stwierdzić dlaczego nie karmiłam Marianki piersią. To co wiem na pewno, to:
  1. zbyt płytko przystawiłam Mariankę do piersi,
  2. miałam popękane, pogryzione i krwawiące brodawki (prawdopodobnie wskutek-patrz pkt. nr 1),
  3. w trzecim tygodniu życia Marianna nie chciała ssać piersi (szarpała na wszystkie strony, płakała, ale nie chciała ssać - miałam wrażenie, że mam mało mleka),
  4. mimo pkt. 1, 2 i 3 wciąż próbowałam karmić piersią, choć było to dla mnie nieprzyjemnością i cierpieniem,
  5. przez 7 tygodni karmiłam czasami piersią, a czasami butelką (nigdy nie wiedziałam, który sposób wybierze Marianka, więc musiałam być przygotowana na obydwie możliwości - nie ukrywam, było to niełatwe i męczące). Jeśli podawałam butelkę, to zazwyczaj ze ściągniętym pokarmem.
  6. po 7 tygodniach podjęłam decyzję o ściąganiu pokarmu i podawaniu butelką.
Osobiście miałam sposobność spróbowania karmienia na następujące sposoby:
  1. piersią - naturalnie, co polecam ze wszechmiar:) Zazdrościłam koleżankom, które karmiły piersią. 
  2. sondą po palcu - aby zachęcić Manię do jedzenia tylko z cysia podawałam pokarm zamiast butelką, strzykawką: dawałam do ssania palec wskazujący jednej ręki, a w drugiej trzymałam strzykawkę z cieniutką rurką włożoną do ust dziecka i tak wolno popychałam tłok strzykawki, aby zachęciło to Manię do ssania z piersi, z której leciało przecież o niebo szybciej (przynajmniej po jakimś czasie:). Najbardziej męczące bywało to w nocy, gdyż człowiek senny, a karmienie trwało 2 razy dłużej niż normalnie.
  3. sondą po piersi - tak jak wyżej, tylko zamiast palca do ust dziecka podaje się pierś razem z cieniutką rurką - było to dla mnie ciężkie do zrealizowania, rurka czasami wsuwała się pod usta, a nie do buzi, wypadała.
  4. łyżeczką, kieliszkiem - no da się, ale brakowało mi cierpliwości.
Wypróbowałam chyba wszystkie sposoby karmienia, które nie zmieniają sposobu ssania piersi. Mimo to nie udało mi się powrócić do karmienia tylko piersią. O rany, było mi przykro, żałośnie i źle, że nie dam rady karmić naturalnie. Cóż, miałam jednak świadomość, że przede wszystkim trzeba się zorganizować, a problemom zaradzić. Dlatego też postanowiłam się poświęcić i ściągać pokarm podając butelką.

I tu moje drogie kobietki przedstawiam Wam różnego rodzaju akcesoria i sprzęty, z których korzystałam podczas karmienia naturalnego, ściągania mleka i karmienia butelką:

  •  maść łagodząca podrażnione brodawki - droga, świetna, ale niekonieczna. W zasadzie jest to czysta lanolina. Niemniej najserdeczniej polecam sposób najtańszy: smarowanie brodawek własnym pokarmem i najzwyczajniej w świecie permanentne wietrzenie na świeżym powietrzu - być może krępujące, ale naprawdę działa.
  •  silikonowe osłonki brodawek - też wypróbowałam, ale niezbyt  często stosowałam. Marianna je gryzła i też szarpała złoszcząc się, że mleko nie leci. No i teoria mówi, że ssanie przez kapturki nie pobudza odpowiednio piersi do produkowania pokarmu, więc miałam blokadę psychiczną:)

  •  laktator elektryczny Medela - to mój pierwszy laktator pożyczony od koleżanki. Wydawał mi się dobry do póki nie poznałam tego poniżej. Używałam go w domu i w podróży (działa też na baterie). Jest głośny, przez co niedyskretny, ale nie przeszkadzało to ani Mariannie, ani mężowi Marcinowi w głębokim i słodkim nocnym śnie:).
 
  • laktator ręczny Philips Avent - jak dla mnie, to czysta rewelacja. Oceniam dużo dużo wyżej nić elektryczny firmy Medela. Ściąganie nic mnie nie bolało, mleka było więcej, a poza tym: super dyskretny, cichy, miły sympatyczny, po prostu przyjemny.

  • butelka Medela (tzw. zestaw smoczka) - butelka, która ponoć nie zmienia sposobu ssania piersi. Chorobcia, dosyć droga, ale w desperacji ją kupiłam, no i jak się okazało dość długo nią karmiłam. Rzeczywiście, nie ma mocy, z butelki samo nie poleci, trzeba ciągnąć, i to mocno (uwaga: po wypróbowaniu prawie nabawiłam się żylaków za uszami:)).

Poza tym, jak pewnie każda mama karmiąca butelką, używam:
  • podgrzewacza do butelek (przy układzie domu: sypialnia na górze, kuchnia na dole - po prostu strzał w 10);
  • przenośnego termosu z wkładką styropianową wewnątrz - utrzymuje ciepło do 3 godzin pod warunkiem włożenia bardzo gorącego jedzenia i przy temperaturze zewnętrznej ok. 18st.C;
  • podgrzewacza samochodowego (z odpowiednią wtyczką) - w podróży owszem się przydaje.
 Wybór pomiędzy karmieniem piersią a karmieniem butelką nie zawsze zależy od mamy. Czasami po prostu tak się złoży, że jest inaczej niż zakładał scenariusz. Ktoś mi powiedział: "...jakbyś chciała karmić (w domyśle piersią), to byś karmiła." Rozmyślałam nad tym zdaniem długo i często i nie mogłam doszukać się ani jednej chwili, w której choć raz, mimo bólu i złego samopoczucia, zamiarowałabym karmić butelką. Wręcz przeciwnie, z perspektywy czasu mam wrażenie, że chciałam karmić za wszelką cenę, czyli nawet po trupach:) - nie wiem, kto miałby paść tym trupem, ale prawdpodobnie najpewniej ja sama:).

Tak jak pisałam, w trzecim tygodniu życia Marianki pierwszy raz podałam jej butelkę ze swoim pokarmem. Moment ów przeżyłam podobnie jak poród przez cięcie cesarskie - po prostu nie sprawdzam się w roli prawdziwej matki (tu śmiało mogłam powiedzieć:".... macierzyństwo!!! O ZGROZO!!!:))
Wciąż tkwiłam w depresji, stąd te myśli. Wówczas też udałam się późną nocą do apteki po mleko modyfikowane, gdyż nie miałam już więcej ściągniętego pokarmu. Następnego dnia podałam Mani pierwszy raz sztuczną mieszankę - czułam jakbym podawała jej truciznę :) - cóż też ów zdepresjonowany mózg wymyślał. Teraz się uśmiecham, wtedy siedziałam w otchłani załamki, destrukcji, konstruując w myślach słowa: "... chyba minęłam się z powołaniem...".

Po upływie 4 tygodni od porodu zaczęłam godzić się z karmieniem butelką, a po 6 byłam już z nim za pan brat:) W siódmym tygodniu definitywnie zadecydowałam: ściągam i podaję butelką. Co ważne, czułam się psychicznie fantastycznie, a ze scenariusza karmienia wymazałam wszelkie ewentualne trupy i "wszelkie ceny", za które chciałam karmić piersią. Napisałam nowy scenariusz, otwarty na nowe propozycje, na możliwość zmian, być może inny na każdy dzień, tymczasowy, właściwie pisany był spontanicznie i instynktownie, tym instynktem, który zaczął się budzić i rodzić - instynktem macierzyńskim.


- Dominika


p.s. drogie mamy, kobietki, żony, dziewczęta, przyjaciółki, poradźcie jeśli wiecie, co zrobić, jak się przygotować, aby przy następnym dziecku udało mi się karmić piersią?

23/06/2010 - Dzień Ojca

witam i zaczynam,
na razie tylko test posta:)
pozdrowienia i najlepsze życzenia dla wszystkich ojców:) cmuk,

wtorek, 22 czerwca 2010

karmić naturalnie, karmić butelką (część 1/2)

O mój cycu! kto by pomyślał, że taki ból możesz sprawiać!

Wydawało mi się, że do naturalnego karmienia nie trzeba się zbytnio przygotowywać, gdyż natura sama mnie do tego stworzyła, teorii jednak nie mogła sobie odpuścić:) W czasie ciąży zgłębiłam więc kilka pozycji książkowych, a moją ulubioną była książka pt. "Piersią spoko", którą zabrałam też do szpitala.
Przekonana byłam, że karmienie piersią jest najlepszą formą odżywiania noworodka i za wszelką cenę i ja muszę karmić. Nie obyło się rzecz jasna bez wstępnego scenariusza, który zakładał:
- naturalny poród,
- 3-dniowa rekonwalescencja,
- powrót do domu z maluszkiem,
- no i codzienna wesoła rutyna: karmienie cycem, zabawa, spanie, przewijanie, i tak w kółko.
Pomiędzy tymi czynnościami gotowanie, zakupy, pranie itp:). A wszystko to w atmosferze nieokiełznanej euforii i radosnego poznawania się z maluszkiem.
Ha, scenariusze mają to do siebie, że zakładają tylko jedną wersję nie licząc się z alternatywnym scenariuszem pisanym przez teraźniejszość, który w tym przypadku wybrała rzeczywistość. Ach, cóż to był za scenopis! Absolutnie nie mogłam się odnaleźć na planie. To tak jakbym grała a vista nie umiejąc czytać nut ( o zrozumieniu już nie wspomnę). Moje wspaniałe, optymistyczne i pełne nadziei na przyszłość marzenia senne postanowiły przybrać szaro-brunatno aż do odcienia czerni potwornościowe barwy. Mówiąc językiem prostym było to tak:
poród przez nieoczekiwane cięcie cesarskie wywołał w mojej głowie szok i zaprosił do 6-ciotygodniowej współpracy głęboką depresję. Ona to przyczyniła się do boleśniejszego odczuwania i tak bolącego mnie z całych sił brzucha, dłuższego powrotu do formy (pełna forma po trzech miesiącach), no i złego przystawienia Marianny do piersi, co skończyło się fiaskiem naturalnego karmienia.
Już w szpitalu karmienie piersią sprawiało mi niewyobrażalny ból, który okazał się małym w porównaniu do tego, który miał nadejść za kilka dni. Miałam pogryzione brodawki, następnie popękane, no i w rezultacie krwawiące. Cieszyłam się, gdy Marianka nie jadła i wcale nie byłam skora, żeby często udostępniać jej moje zbolałe cyce. Do tego stresowałam się okrutnie tym, że moja córcia nie budzi się w nocy na jedzenie co 3, 4 godziny, tylko co 6, 7, a nawet czasami 8 godzin. Nie mogłam zrozumieć czemu jest inaczej niż w moich kochanych książkach.
W trzecim tygodniu życia Marianki podałam jej pierwszy raz butelkę z moim, w wielkim pocie ściągniętym, pokarmem. Nie mogłam znieść jej głodowego płaczu i braku chęci ssania piersi. Czułam, że nie sprawdzam się nijak w roli matki, gdyż nie potrafię wykarmić swojego malucha własnym mlekiem i cycami, a bycie mamą okazało się chyba pomyłką. To była destrukcja nr 1.
Po czterech tygodniach poradziłam się w końcu położnej z poradni laktacyjnej. No cóż, pani położna była przemiła i przefantastycznie obchodziła się z malutką Marianką. Byłam zdumiona, że tak pewnie można brać na ręce takie wiotkie stworzenie i do tego mówić i myśleć pewnie o przyszłości i o czasie macierzyństwa. Podniosła mnie na duchu i zrozumiała sytuację jak nikt inny dotąd. Dała mi też zalecenia co robić, żeby wrócić do karmienia tylko piersią, ale z zastrzeżeniem, że jeśli ów przepis nie da skutku w ciągu najwyżej dwóch tygodniu to nie ma co się męczyć, gdyż macierzyństo ma być czasem radości, a nie bolesnej zgrozy, jak było dotychczas ze mną:).
Czteromiesięczna Marianna była już "starym" noworodkiem do nauki karmienia i niestety recepta pani położnej na naturalne kamienie nie powiodła się. Ja jednak postanowiłam ściągać pokarm i podawać butelką, co udało mi się przez pół roku.
Mimo upierdliwości związanej z siedmio lub sześciokrotnym ściąganiem mleka na dobę, sytuacja życiowa uległa cudownemu polepszeniu. Nareszcie dzień stał się zorganizowany (można było coś zaplanować), Marianna w końcu zaczęła się najadać, a przez to być spokojną anielską dziewczynką, a ja poczułam budzące się we mnie endorfiny - moje ulubione hormony szczęcia i radości.Czułam nadchodzący wschód macierzyństa - cudu natury.
Pokochałam być mamą. W progi zawitał też przemiły gość - instynkt macierzyński. Z nim mamowanie rzeczywiście stało się radosne, promienne, uśmiechnięte, entuzjastyczne, spontaniczne, po prostu naturalne.
Na te chwile warto było czekać:)

- Dominika


p.s. w drugiej części tego posta o: sposobach dokarmiania, laktatorach, butelkach, ściąganiu mleka w podróży i codziennej organizacji życia:):

poniedziałek, 21 czerwca 2010

koszmar z krainy depresji poporodowej

Marianna urodziła się zdrowa, piękna, grzeczna i spokojna. Była książkowym aniołkiem. Czegóż mogłam chcieć więcej?
A jednak pomimo wszystko nie mogłam sobie darować, że przy pierwszym dziecku zrobiono mi cięcie cesarskie. Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy była strachem i obawą, że przy następnym porodzie też będę miała tzw. cesarkę (wiem, że to absolutnie nie jest przesądzone, ale piszę o tym, co dokładnie wtedy czułam i myślałam). Wizja ta przeszywała mnie żałością i rozczarowaniem.
Drugą myślą była ta, że wcale nie musiałam rodzić operacyjnie, gdybym tylko nie zgodziła się na podanie tej nieprzewidywalnej oxytocyny (w tym szpitalu, jak i chyba w każdym, na podanie kroplówki należy wyrazić zgodę). Och, gdzie ja podziałam w dniu porodu moją teorię, te wszystkie rady i książki, które zgłębiłam? Rzeczywistość okazała się inna, a ja bałam się sprzeciwić decyzji położnej.
Trzecia myśl, to stan niepełnej kobiecości, niespełnienia roli prawdziwej kobiety, minięcie się z naturą - czułam się rozgoryczona. Na domiar tego niektórzy dowiedziawszy się, że urodziłam przez c.c. (cesarskie cięcie) mówili: "(...) eeeee, to ty nie wiesz co to prawdziwy poród." No i owszem, mieli rację, ale masakryczny stan psychinczy i ból pocesarkowy, którego doświadczyłam w głębi duszy przekonywał mnie, że to stokroć gorzej niż przewidziała natura.
Naprawdę starałam się myśleć pozytywnie, przecież z urodzenia jestem optymistką, ale kłębiące się myśli, czarne scenariusze na przyszłość, obolałość, niemoc fizyczna i wygląd (blizna tuż po cięciu nie wygląda najmilej) wpędzały mnie w depresję. I jeszcze do tego szalejące hormony - po prostu mieszanka wybuchowo-dołująca.
Karmienie piersią też nie sprawiało mi "zbytniej" radości, a zwłaszcza po kilku dniach, gdy moje brodawki były popękane, krwawiące i najlepiej się czuły, gdy nikt i nic ich nie dotykało. Ów horrorystyczny stan był wynikiem złego (czyt. zbyt płytkiego) przystawienia Marianny do piersi, a to z powodu zdeprsjonowanego psychicznego stanu pocesarkowego. O zgrozo, jak natura mogła to tak wymyślić - pytałam sama siebie?
To miały być takie piękne chwile, gdy tymczasem nie widziałam ani krzty radości w tym cały macierzyństwie.
Płakałam bez powodu i z wielu wyimaginowanych powodów, w innej chwili śmiałam się przez łzy i dziękowałam Bogu za Mariannę, byłam rozkolebotana jak błotnik od roweru. Zajmowałam się Marianką tylko dlatego, że byłam jej matką biologiczną i nikt inny nie mógł się nią zająć (nakarmić piersią), będąc w tym samym momencie przekonaną, że każda pierwsza lepsza matka zrobiłaby to o niebo lepiej ode mnie.
To wszystko było takie kulawe.
Mój ścisło-inżynierski charakter nie mógł sobie poradzić z niezorganizowatością życia połogowego. Zakupy, sprzątanie, cały dom poszedł na bok, a to wpędzało mnie w jeszcze głębsze pokłady depresji. Siedziałam tylko i zajmowałam się Marianką, która wciąż płakała .... bo była głodna, rzecz jasna, ryczałam razem z nią.

Jestem mamą książkową, to nie ulega wątpliwości, i teraz, z perspektywy 9-ciu miesięcy, świetnie się z tym czuję. Po porodzie jednak nie było różowo. Teoria mówiła, że dzidzi powinno jeść maksymalnie co 3 godziny, gdy tymczasem Marianna potrafiła w nocy spać i 7 i nieraz 8 godzin bez przerwy na jedzenie. Ja zaś w mojej głębokiej depresji nie potrafiłam oderwać się od teorii i obserwować dziecko i jego naturę, być po prostu matką, taką naturalną, prawdziwą, lecz usiłowałam budzić szkraba przeróżnymi sposobami. Na nic moje poczynania się zdały, Marianka spała jak zabita i w nosie miała moją teorię. Tak, ona spała, ale ja ni w ząb. Przesiedziałam czasami od 1 do 4 w nocy czekając aż się córunia obudzi:). Naprawdę w tej chorej depresji nie mogłam zasnąć.
Zmęczenie i niewyspanie to mój wróg nr 1. Okazał się jeszcze większym wrogiem, gdy trzeba było opiekować się nieporadnym niemowlakiem. W konsekwencji byłam zła, zdenerwowana na brak czasu na sen, wkurzona, czarno-myśląca i układające tragiczne scenariusze na przyszłość. Doskonale gwoździa do tej trumny depresji przybijała jesienna, ale deszczowa, krótko-dniowa, zimna, pluchowata i na wskroś niepożądana pogoda.

Och moja depresjo!

Stan kulawego macierzyństwa utrzymywał się przez 4 tygodnie. Potem jakby z dnia na dzień zaczęło mi przechodzić:) Gospodarka hormonalna została opanowana, codzienność zaczęła być bardziej poukładana, rutynowa i zorganizowana, powróciłam do moich książek z rosądkiem. Marianka uspokoiła się, gdyż wreszcie po 7 tygodniach zaczęła się najadać. Nareszcie macierzyństwo zaczęło przypominać piękne chwile.

Wszystkim mamą, którym przytrafiło się to poporodowe depresyjne doświadczenie szczerze radzę i polecam:
  1. zorganizować sobie obecność "znajomej mamy" przez min. 4 tygodnie po porodzie. Uwierzcie mi, mąż mój spisywał się znakomicie w opiece nade mną i małą, ale nie rozumiał moich buszujących hormonów i problemów połogowych. Taka mamuśka, dobra teściowa lub sąsiadka to skarb, mimo że być może inne ma pojęcie o opiece okołoporodowej i noworodkowej niż ty byś sobie tego życzyła:)
  2. zaplanować wcześniej cotygodniowy jadłospis - po co do tego wszystkiego martwić się co tu na obiad zrobić? mąż twój lub "znajoma mama" przygotuje go wg twojego planu.
  3. dbać o siebie: kąpiel, ładna szybka fryzurka, obowiązkowo kolczyki i najlepiej kolorowe ubranie (chodzenie w pidżamie i szlafroku przez cały dzień też mnie dobijało).
  4. sprzątanie, itp. domu czy mieszkania też musisz przekazać na ręce np. męża.
  5. przez 4 tygodnie nastawić się tylko na dziecko: obserwacja-poznawanie, karmienie, przewijanie i drzemkowanie razem z dzieckiem. Jak byłam wyspana (tylko czasami:) to świat nabierał tęczowych barw pośród tych szaro-jesiennych dni. 
  6. nie rozpamiętywać: "... a miało być tak pięknie...", nie tworzyć scenariuszy, płakać jak się chce płakać, cieszyć się tym co jest i ze wszystkiego (naprawdę uwierzcie mi w depresji nie ma żadnych powodów do radość, ani racjonalnych, ani nieracjonalnych), po prostu być i uczyć się nowego życia.
  7. i na koniec bardzo ważne: mówić lub pisać o wszystkim co się czuje, jakie myśli pod czaszką się rodzą, o swoich obawach i w/w scenariuszach, wyrzucić z siebie tą depresję, bo z mojego doświadczenia wynika, że jest to stan psychiczny, który przerzuca się na fizyczny. 
Z biegiem czasu było co raz lepiej i lepiej, piekniej i przepięknie. Być mamą to najcięższa i najpiękniejsza praca na świecie - wiem to nie od dziś:)



- Dominika

p.s.1 pomimo depresji, fizycznie szybko doszłam do siebie, a rana wygoiła się świetnie. Nie miałam też i nie mam już obaw przed kolejnym potomstwem, wręcz przeciwnie, chęć ponownego sprwdzenia się w roli mamy rośnie z każdym dniem:)

p.s.2 Drogie Mamy, czy was też dopadł ten wybryk natury? Jeśli tak, jakie znalazłyście na niego lekarstwo?

niedziela, 20 czerwca 2010

dzień narodzin

Nasza droga osóbko, dzień twoich narodzin zbliżał się nieuchronnie i z ciekawością go oczekiwałam. Osobowość twa (płeć) była mi wówczas jeszcze nieznana, co tym bardziej potęgowało zainteresowanie tym nadchodzącym dniem. Z uwagi na konieczność przebywania twojego taty w delegacji zmuszeni byliśmy "przenieść" narodziny do Kędzierzyna-Koźle. Spakowałam więc nas należycie, z czego 7/8 samochodu zajmowały twoje - moja mała fasolko albo mój maleńki groszku - rzeczy:). Dnia 12 października,  w poniedziałek, wczesnym ponurym jesiennym rankiem, wyruszyliśmy w podróż ... po nowe życie.
W między czasie umówiłam się na kontrolną wizytę u lekarza w dn. 14.X, w Kędzierzynie rzecz jasna. Przez cały czas twojego polegiwania w brzuchu czułam się świetnie, zatem i ta daleka podróż nie sprawiłam mi żadnych trosk i dolegliwości.

Zakwaterowanie znaleźliśmy już na miejscu w małej wsi nieopodal Kędzierzyna w przydrożnym motelu, z którego całkiem blisko było do miejscowego szpitala, sklepu i kościoła. Czegóż więcej było potrzeba...?:)

Mazur - tak nazywał się doktor, który przejął opiekę nade mną i nad tobą, o droga moja istotko, w dniu 14 października. Z uśmiechem stwierdził wówczas, że u ciebie wszystko w porządku i na razie nie ma żadnych znaków Twojego przybywania na ten świat. Polecił natomiast mieć Cię na celowniku KTG w trzydniowych odstępach, co byś nas, kochana dziecino, zbytnio nie zaskoczyła:)
Książkowy dzień porodu wyznaczono na 20 paździrnika 2009 roku. Dlatego też następną wizytę dr Mazur przewidział na 22.X w przypadku, gdybyś, nieznany co do płci ok. półmetrowy organiźmie, nie przyszedł do tego czasu na świat. No to cóż, ..., czekamy:)

Czas pobytu w Kędzierzynie upływał pod znakiem dni wyjątkowo pochmurnych i deszczowych, co nie sprzyjało mojemu dobremu nastrojowi i planowanym pieszym wycieczkom. Na poprawę humoru okazały się świetne małe zabiegi pielęgnacyjne, np. maseczka na twarz:), makijaż, czy kolorowa nowa biżuteria:), do tego jakiś śmieszny film i, och przelubiana Aniu, cała seria "Ani z Zielonego Wzgórza".

Wraz ze zbliżającym się 20 październikiem rodzinka i znajomi dawali znać o sobie częstymi telefonami z pytaniami o ciebie, mały mieszkańcu brzucha. A tymczasem tu cisza, jak makiem zasiał:)
... w kędzierzyńskiej naleśnikarni
 O 21-szy październiku 2009 roku, dniu radości mojej, dniu pierwszego słońca nie wychodzącego zza chmur od dwóch tygodni, czuj się uściskany i ucałowany! Tak, to był dzień, w którym wreszcie zawitało życiodajne słońce. Nie muszę chyba dodawać, że spacer w ów dzień na starówkę do Kędzierzyna był moim murowanym i przeuroczym obowiązkiem. Ależ było miło, choć trochę daleko, gdyż z motelu do centrum szacuję jakieś 3,4 km. Przyznam się, że po powrocie (w drodze powrotnej mąż mój kochany podwiózł mnie samochodem) czuć było te wszystkie dodatkowe kilogramy.Satysfakcja z udanego wypadu do miasta:) i fantastycznej pogody była dla mnie nagrodą.
nad Odrą w Kędzierzynie
Nadszedł dzień poterminowej ponownej wizyty u dra Mazura. I tym też razem doktor z uśmiechem stwierdził, że u ciebie - mały berbeciu - wszystko w porządku, z małym wyjątkiem, właśnie zacząłeś przychodzić na świat. Jak to? pytam pana doktora, czuję się zupełnie jak tydzień temu. Doktor zapytał czy nie mam skurczy, gdyż z badania wynika, że mam 3,5 palca (co stanowi ok. 5 cm) rozwarcia szyjki macicy. A ja rzeczywiście nie odczuwałam żadnych skurczy. Skierował mnie do szpitala informując z uśmiechem, że mam połowę porodu za sobą.

Byłam trochę zdezorientowana i troszeczkę przestraszona. Mimo posiadanej szerokiej wiedzy teoretycznej przyznam się, że spanikowałam i nie umiałam ogarnąć myślami nadchodzącego doświadczenia.
Po wizycie udałam się z mężem do motelu, gdzie się spakowałam, wykąpałam i udaliśmy się do szpitala.
Po dopełnieniu wszystkich formalności zaprowadzono nas do jednoosobowej różowej sali porodowej (ów kolor różu był dla mnie wątpliwy, no ale tak tę salę nazwano). Ponownie mnie przebadano i powoli przygotowywano do porodu, na który wskazywało tylko duże rozwarcie, żadnych skurczy natomiast.

Bardzo chciałam doświadczyć bólu porodowego, przeżyć tą część natury, która tylko kobietom jest znana. Czekałam aż mnie złapie "to coś" i weźmie i będę czuć jak moje małe maleństwo pcha się na świat. Może to dziwne, ale byłam z niecierpliwością ciekawa tego cierpienia dającego nowe życie.
;
na sali porodowej:)...ale brzuchol:)

I tak po trzech godzinach spacerowania po sali porodowej, kołysania się na piłce, rozwiązywania krzyżówek z mężem:), z uwagi na brak postępu w rozwarciu postanowiono podłączyć mi dobrze wszystkim znaną kroplówkę - oxytocynę. Od początku pobytu w szpitalu całkowicie zdałam się na wiedzę i doświadczenie położnej, która miała prowadzić mój poród. Razem z kroplówką podłączono mi KTG, gdyż przy podaniu oxytocyny należy uważnie badać tętno dziecka. Po kilkunastu minutach maleństwo zaczęło szybciej niż zwykle kopać i poruszać się, a jego tętno spadać aż do całkowitej ciszy w aparacie KTG. Cisza ta wywołała poruszenie położnych, pielęgniarek i lekarza. Odłączono mi kroplówkę, lekarz zmienił ułożenie słuchawek KTG, dalej jednak była ..... cisza. Zadecydowano: na stół. Oznaczało to cięcie cesarskie, którego absolutnie się nie spodziewałam i nie byłam do niego przygotowana.
Od tej chwili do momentu narodzin dziecka minęło kilka minut. Dosłownie w mgnieniu oka zostałam zacewnikowna, uśpiona i zaintubowana. Nie myślałam wówczas chyba o niczym, nie bałam się, nie cieszyłam, po prostu poddałam się prowadzeniu lekarza. Z relacji męża tylko wiem, że po kilku chwilach przedstawiono mu naszą córeczkę Mariannę.

Dnia 22.X.2009 roku o godz. 16:45 przyszłaś na świat - nasza córeczko Marianno.
Marianna
22.X.2009
53cm, 3.09kg
Ja tymczasem spałam i śniłam (nie pamiętam o czym:). Obudziły mnie: przeogromny ból brzucha i słowa położnej: "Dominika! oddychaj, oddychaj!" Nie mogłam złapać oddechu z uwagi buzię pełną jakiś płynów. Po kilku chwilach udało się, a położna oznajmiła: "ma pani śliczną córeczkę" ... poczułam iskierkę szczęścia pośród ponarkozowego omamienia. Następnie kazano mi podnieść głowę, co uznałam za niemożliwe, gdyż ból brzucha był tak ogromny. Niemożliwe musiało stać się jednak możliwe, bo inaczej nie zdjęli by mnie z tego operacyjnego stołu. O rany!! co to był za ból.Generalnie czułam się oszołomiona, widziałam potrójnie, było mi źle.
Po przewiezieniu na salę pooperacyjną położna uraczyła mój obolały brzuch workiem z lodem i zaaplikowała serię kroplówek. Mąż mój zaś przyprowadził Cię - nasze cudo, a ja nawet nie mogłam się podnieść i wziąć cię na ręce, więc sobie zapłakałam.
...o Marianno :)
 Nadchodzącą noc spędziłaś Marianno w pokoju noworodków, niestety nie przy mnie:( Ja natomiast dostałam wieczorem  zastrzyk, po którym jeszcze nigdy w życiu nie czułam takiego ogromnego przypływu szczęśliwości i wzruszenia. Płakałam, śmiałam się i spałam na przemian. Leżąc nieruchomo czułam się jakbym opuściła swoje ciało - nie ukrywam przemiłe to doświadczenie:).
Rano nakazano mi wstanie i poruszanie się. Nie było to łatwe z tym przerażającym bólem brzucha i o pustym żołądku, ale chęć wzięcia cię na ręce kochana Marianko była silniejsza:). Wstałam zatem i staro-żółwim tempem przywiozłam cię do siebie, moja córeczko. Od tej chwili nie rozstawałyśmy się:).

- twoja mama Dominika

sobota, 19 czerwca 2010

czas na endorfiny, czyli ciąża w euforii

9 lutego 2009 roku dowiedziałam się, że żyje we mnie nowe życie. Moment był to niesamowity, i choć często wyobrażałam sobie co będę czuć w tej właśnie chwili, przyszedł jak niespodziana niespodzianka i przyniósł ze sobą radość, łzy, uniesienie i oczywiście euforię!!!:) Nagle świat nabrał nowych barw, no i oczywiście obrócił się, a przynajmniej miał zamiar, o 180 stopni. Och, co to były za dni, te początkowe kilkanaście dni, dni nowych wiadomości, badań, wizyt u lekarza, dni pięknych kwiatów na stole, gratulacji i niekończących się rozmów. Przemile wspominam te chwile.

Tak długo oczekiwany czas zaczął się. W organizacji życia w zasadzie nic się nie zmieniło, ale stan ducha to zupełnie inna sprawa. To już byłam ja i ktoś - ta długo oczekiwana osoba, jedyna i niepowtarzalna, tysiące razy wyobrażana i przemyślana:) Zaczęłam zatem lepiej dbać o moją dietę, ciało, nie przepracowywać się i najzupełniej cieszyć się bez powodu i ze wszystkiego. Wierzyłam, że ów pierwszy trymestr jest naprawdę arcyważnym czasem w kształtowaniu i rozwoju nowej osóbki, a zwłaszcza jej emocjonalności, charakteru i przysposobienia psychicznego.
Dziś, z perspektywy 9-ciu miesięcy mogę powiedzieć, że rzeczywiście jaka ciąża, takie dziecko:)

Okres ciąży upłynął pt. "Życie jest piękne". Stwierdziłam wówczas, że mógłby to być mój permanentny stan. Czułam się świetnie i fizycznie i psychicznie, udało mi się załatwić wiele spraw, zwłaszcza administracyjnych na tak zwany "brzuch", nie stałam w kolejkach, było mi cały czas wesoło, a otaczający mnie ludzie wydali się nieprzeciętnie uprzejmi i często uśmiechnięci. Och, po prostu fantastycznie.
.... w siódmym miesiącu ciąży

Z dolegliwości ciążowych dopadły mnie tylko:
  1. wzdęcia - mój pierwszy objaw ciąży i całociążowa dolegliwość. Antidotum to koperek włoski - polecam serdecznie (pić raz na dwa, trzy dni:)) W smaku przypomina przenielubiany przeze mnie anyżek:)
  2. wymioty - tylko jeden dzień. I gdyby choć jeszcze jeden mnie męczyły to zamieszkałabym w WC. Na to nie znalazłam żadnego antidotum, po prostu przeczekać (czyt. "przewymiotować").
  3. opuchlizna stóp i dłoni - o tak, dolegliwość owa przyczepiła się do mnie na przełomie 7 i 8 miesiąca ciąży. Obrączka poszła zetem w niepamięć:), ale ostał się pierścionek zaręczynowy, gdyż rozmiar miał nieco większy. Antidotum: najlepiej skutkował 15-stominutowy odpoczynek w pozycji horyzontalnej ze stopami uniesionymi do góry. Dłonie miałam spuchnięte niemal cały czas. Dwa tygodnie przed porodem to nawet twarz miałam spuchniętą z rana.
Od siódmego miesiąca ciąży przebywałam na zwolnieniu lekarskim z uwagi na przezorność :). Nie nudziłam się ani chwili. Czytałam książki, strony www., fora internetowe. Odwiedziłam targi "Mama i dziecko" (czy coś takiego), wzięłam udział w warsztatach naturalnego pieluchowania, ot tak, przygotowywałam się na przyjście naszego berbecia, którego płci do dnia narodzin nie znałam.

Poniżej podaję Wam Drogie Mamy, dziewczęta i kobiety spis książek i stron www, z których korzystałam, korzystam, a które gorąco polecam prześledzić:)


    Książka "Piersią spoko" M.Okrzesik  - kompendium wiedzy na temat karmienia piersią, powrotu do formy i pracy, trochę o żywieniu niemowląt. Fantastyczna pozycja, korzystam z niej do dziś.









    Książka "Język niemowląt" T.Hogg - czyli jak zrozumieć małego berbecia. To jest wprost instrukcja obsługi niemowlęcia. Dla mojej inżynierskiej głowy niezastąpiony poradnik techniczny, fundament wiedzy. Rzecz jasna, korzystam do dziś.







     Książka "Urodzić razem i naturalnie" I.Chołuj - pierwsza część książki: rozbiór logiczny, gramatyczny i anatomiczny ciąży, 1-ej i 2-ej fazy porodu, druga część: listy od rodziców, który dziecko na świat przyjęła położna I.Chołuj (autorka książki). Super pozycja, jak dla mnie oczywiście.







    Strony www:
    http://ekodzieciak.pl/forum/ 
    http://www.bezpieluch.pl/
    http://natibaby.pl/
    www.pieluszkarnia.pl
    www.krainapieluszek.pl

    No, a co działo się dalej??... dwa tygodnie przed porodem okazało się, że mąż mój przez najbliższy miesiąc zmuszony jest przebywać w delegacji na Śląsku w mieście azotów, tj. w Kędzierzynie-Koźlu. Postanowiliśmy zatem wyemigrować na parę tygodni  i czas narodzin spędzić w Kędzierzynie, gdzie nasze dziecko miało przyjść na świat (o porodzie i ceregieli z tym związanych czyt. poście "dzień narodzin":)).

    - Dominika

    p.s. droga mamo, jeśli znasz jakieś pozycje książkowe godne polecenia odnośnie ciąży, porodu, połogu, niemowląt i rodzicielstwa koniecznie proszę podziel się tym ze mną?:)