poniedziałek, 21 czerwca 2010

koszmar z krainy depresji poporodowej

Marianna urodziła się zdrowa, piękna, grzeczna i spokojna. Była książkowym aniołkiem. Czegóż mogłam chcieć więcej?
A jednak pomimo wszystko nie mogłam sobie darować, że przy pierwszym dziecku zrobiono mi cięcie cesarskie. Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy była strachem i obawą, że przy następnym porodzie też będę miała tzw. cesarkę (wiem, że to absolutnie nie jest przesądzone, ale piszę o tym, co dokładnie wtedy czułam i myślałam). Wizja ta przeszywała mnie żałością i rozczarowaniem.
Drugą myślą była ta, że wcale nie musiałam rodzić operacyjnie, gdybym tylko nie zgodziła się na podanie tej nieprzewidywalnej oxytocyny (w tym szpitalu, jak i chyba w każdym, na podanie kroplówki należy wyrazić zgodę). Och, gdzie ja podziałam w dniu porodu moją teorię, te wszystkie rady i książki, które zgłębiłam? Rzeczywistość okazała się inna, a ja bałam się sprzeciwić decyzji położnej.
Trzecia myśl, to stan niepełnej kobiecości, niespełnienia roli prawdziwej kobiety, minięcie się z naturą - czułam się rozgoryczona. Na domiar tego niektórzy dowiedziawszy się, że urodziłam przez c.c. (cesarskie cięcie) mówili: "(...) eeeee, to ty nie wiesz co to prawdziwy poród." No i owszem, mieli rację, ale masakryczny stan psychinczy i ból pocesarkowy, którego doświadczyłam w głębi duszy przekonywał mnie, że to stokroć gorzej niż przewidziała natura.
Naprawdę starałam się myśleć pozytywnie, przecież z urodzenia jestem optymistką, ale kłębiące się myśli, czarne scenariusze na przyszłość, obolałość, niemoc fizyczna i wygląd (blizna tuż po cięciu nie wygląda najmilej) wpędzały mnie w depresję. I jeszcze do tego szalejące hormony - po prostu mieszanka wybuchowo-dołująca.
Karmienie piersią też nie sprawiało mi "zbytniej" radości, a zwłaszcza po kilku dniach, gdy moje brodawki były popękane, krwawiące i najlepiej się czuły, gdy nikt i nic ich nie dotykało. Ów horrorystyczny stan był wynikiem złego (czyt. zbyt płytkiego) przystawienia Marianny do piersi, a to z powodu zdeprsjonowanego psychicznego stanu pocesarkowego. O zgrozo, jak natura mogła to tak wymyślić - pytałam sama siebie?
To miały być takie piękne chwile, gdy tymczasem nie widziałam ani krzty radości w tym cały macierzyństwie.
Płakałam bez powodu i z wielu wyimaginowanych powodów, w innej chwili śmiałam się przez łzy i dziękowałam Bogu za Mariannę, byłam rozkolebotana jak błotnik od roweru. Zajmowałam się Marianką tylko dlatego, że byłam jej matką biologiczną i nikt inny nie mógł się nią zająć (nakarmić piersią), będąc w tym samym momencie przekonaną, że każda pierwsza lepsza matka zrobiłaby to o niebo lepiej ode mnie.
To wszystko było takie kulawe.
Mój ścisło-inżynierski charakter nie mógł sobie poradzić z niezorganizowatością życia połogowego. Zakupy, sprzątanie, cały dom poszedł na bok, a to wpędzało mnie w jeszcze głębsze pokłady depresji. Siedziałam tylko i zajmowałam się Marianką, która wciąż płakała .... bo była głodna, rzecz jasna, ryczałam razem z nią.

Jestem mamą książkową, to nie ulega wątpliwości, i teraz, z perspektywy 9-ciu miesięcy, świetnie się z tym czuję. Po porodzie jednak nie było różowo. Teoria mówiła, że dzidzi powinno jeść maksymalnie co 3 godziny, gdy tymczasem Marianna potrafiła w nocy spać i 7 i nieraz 8 godzin bez przerwy na jedzenie. Ja zaś w mojej głębokiej depresji nie potrafiłam oderwać się od teorii i obserwować dziecko i jego naturę, być po prostu matką, taką naturalną, prawdziwą, lecz usiłowałam budzić szkraba przeróżnymi sposobami. Na nic moje poczynania się zdały, Marianka spała jak zabita i w nosie miała moją teorię. Tak, ona spała, ale ja ni w ząb. Przesiedziałam czasami od 1 do 4 w nocy czekając aż się córunia obudzi:). Naprawdę w tej chorej depresji nie mogłam zasnąć.
Zmęczenie i niewyspanie to mój wróg nr 1. Okazał się jeszcze większym wrogiem, gdy trzeba było opiekować się nieporadnym niemowlakiem. W konsekwencji byłam zła, zdenerwowana na brak czasu na sen, wkurzona, czarno-myśląca i układające tragiczne scenariusze na przyszłość. Doskonale gwoździa do tej trumny depresji przybijała jesienna, ale deszczowa, krótko-dniowa, zimna, pluchowata i na wskroś niepożądana pogoda.

Och moja depresjo!

Stan kulawego macierzyństwa utrzymywał się przez 4 tygodnie. Potem jakby z dnia na dzień zaczęło mi przechodzić:) Gospodarka hormonalna została opanowana, codzienność zaczęła być bardziej poukładana, rutynowa i zorganizowana, powróciłam do moich książek z rosądkiem. Marianka uspokoiła się, gdyż wreszcie po 7 tygodniach zaczęła się najadać. Nareszcie macierzyństwo zaczęło przypominać piękne chwile.

Wszystkim mamą, którym przytrafiło się to poporodowe depresyjne doświadczenie szczerze radzę i polecam:
  1. zorganizować sobie obecność "znajomej mamy" przez min. 4 tygodnie po porodzie. Uwierzcie mi, mąż mój spisywał się znakomicie w opiece nade mną i małą, ale nie rozumiał moich buszujących hormonów i problemów połogowych. Taka mamuśka, dobra teściowa lub sąsiadka to skarb, mimo że być może inne ma pojęcie o opiece okołoporodowej i noworodkowej niż ty byś sobie tego życzyła:)
  2. zaplanować wcześniej cotygodniowy jadłospis - po co do tego wszystkiego martwić się co tu na obiad zrobić? mąż twój lub "znajoma mama" przygotuje go wg twojego planu.
  3. dbać o siebie: kąpiel, ładna szybka fryzurka, obowiązkowo kolczyki i najlepiej kolorowe ubranie (chodzenie w pidżamie i szlafroku przez cały dzień też mnie dobijało).
  4. sprzątanie, itp. domu czy mieszkania też musisz przekazać na ręce np. męża.
  5. przez 4 tygodnie nastawić się tylko na dziecko: obserwacja-poznawanie, karmienie, przewijanie i drzemkowanie razem z dzieckiem. Jak byłam wyspana (tylko czasami:) to świat nabierał tęczowych barw pośród tych szaro-jesiennych dni. 
  6. nie rozpamiętywać: "... a miało być tak pięknie...", nie tworzyć scenariuszy, płakać jak się chce płakać, cieszyć się tym co jest i ze wszystkiego (naprawdę uwierzcie mi w depresji nie ma żadnych powodów do radość, ani racjonalnych, ani nieracjonalnych), po prostu być i uczyć się nowego życia.
  7. i na koniec bardzo ważne: mówić lub pisać o wszystkim co się czuje, jakie myśli pod czaszką się rodzą, o swoich obawach i w/w scenariuszach, wyrzucić z siebie tą depresję, bo z mojego doświadczenia wynika, że jest to stan psychiczny, który przerzuca się na fizyczny. 
Z biegiem czasu było co raz lepiej i lepiej, piekniej i przepięknie. Być mamą to najcięższa i najpiękniejsza praca na świecie - wiem to nie od dziś:)



- Dominika

p.s.1 pomimo depresji, fizycznie szybko doszłam do siebie, a rana wygoiła się świetnie. Nie miałam też i nie mam już obaw przed kolejnym potomstwem, wręcz przeciwnie, chęć ponownego sprwdzenia się w roli mamy rośnie z każdym dniem:)

p.s.2 Drogie Mamy, czy was też dopadł ten wybryk natury? Jeśli tak, jakie znalazłyście na niego lekarstwo?

1 komentarz:

  1. Oj dopadł, dopadł:)Myślę, że trwało to chwilę dłużej niż u Ciebie.Głównie chodziło o problemy z karmieniem i siedzenie w domu(Adaśko powił się w końcu grudnia, więc całą zimę przesiedzieliśmy, a ja wyłam do wiosny, żeby wcześniej przyszła).Mama przy boku w połogu to skarb niezastąpiony-bez niej chyba bym padła.Mąż też pomocny,ale nie do końca rozumiał wybryki mojej psychiki:)Na szczęście przeszło,a teraz mój synusiek jest przeinteligentnym, ślicznym ponad 1,5 rocznym chłopcem:)

    OdpowiedzUsuń