czwartek, 30 września 2010

święty czas drzemki i pory snu nocnego

Po porodzie nie mogłam znaleźć wspólnego języka ze swoim starym przyjacielem snem, a co dopiero mówić o zawarciu zupełnie nowych znajomości z Panią Drzemką i Panem Nocnym Snem, których to towarzyszy razem ze sobą sprowadziła na świat Panna Marianna. Nie zamierzałam zaprzyjaźniać się metodą prób i błędów, a raczej zainspirować wiedzą książkową, z którą do dziś się nie rozstaję.
Tracy Hogg pisząc książkę pt. "Język niemowląt" uczyniła bezcenną robotę. Na części pierwsze rozłożyła schemat działania niemowlęcia, a Panią Drzemkę i Pana Nocny Sen wkomponowała w najszczegółowiejszy rozbiór logiczno-gramatyczny demaskując ich wszystkie tajemnice i skryte pułapki. Właśnie wg jej przepisów wychowuję Mariannę, jestem super zadowolona i szczerze wszystkim polecam tą pozycję książkową i jej recepty.
Obecnie Mańka śpi 2 razy dziennie po ok. 1h, zaś od trzeciego miesiąca życia chodzi spać około godziny 19 i śpi do rana, tzn. do godz. 7.
Początki były trudne, mimo kilkunastodniowego wieku Marianna spała bardzo mało, wciąż się budziła, płakała, a wręcz, mówiąc kolokwialnie, ryczała z całych swoich małych sił. Ciężko było mi wówczas wcielić plan z "Języka niemowląt", bo wg mnie wszystko było na opak, wspak, odwrotnie, wstecz, na odwrót, do góry nogami, ot tak nie tak jak w książkach. Świat nabrał jednak wiosennych barw w momencie ustępowania paniki, zdiagnozowania powodu płaczów Mańki, którym był Jegomość Głód oraz ogólnie mówiąc w momencie ogarnięcia sytuacji. Czas ów nastąpił jakieś 7 tygodni po porodzie, a charakteryzował się zorganizowaniem i rutyną, którą chyba wszystkie dzieci uwielbiają. Również Marianna rutynowo zaczęła żyć wg schematu:
  1. napełniam brzuszek
  2. bawię się
  3. drzemkuję / idę spać do rana
To naprawdę działało. Mania zjadała butelkę, następnie leżąc na kanapie studiowała obraz wiszący na ścianie albo przyglądała się zabawkom umieszczonym nad jej głową, a gdy zauważyłam, że ziewa i odwraca głowę na bok sugerując mi, iż ma już dość studiów i gapienia się:), wówczas odkładałam ją do wózka, dawałam smoczka, a ona zasypiała. Gdy podrosła zaczęła spać w łóżeczku i tak jest do dziś.
To co ze skromnego jednodzieciowego doświadczenia wiem, to to, że Pani Drzemce i Panu Snu Nocnemu należy się ogromny szacunek i wręcz świątobliwe traktowanie. Jak im nie dogodziłam to Marianka była nie do życia, a nocne zasypianie zamieniało się we wrzask do upadłego. W przypadku zaś zgodnej współpracy obdarowywali Mariannę spokojem, uśmiechem, humorem i grzecznością, a pewnie i zdrowiem:)
Z czasem Pan Nocny Sen rozbestwił się i zaczął zapraszać na nocne libacje Panów Zęby skutecznie przerywając Mariannie słodkie śnienie. Było to jednak razów kilka, więc wybaczam:)
Poniżej mała foto prezentacja mojej śpiącej królewny:

dwutygodniowa Marianna

budziłam Manię do kąpieli - cóż za okropność z mojej strony

raz Mańka przysnęła na podłodze w kuchni - widać słonko
ciepłem ją uśpiło:)
czyż dzieci nie są czarujące....jak śpią?:)
z czasem Mania z szerokości łóżeczka
zrobiła długość


najbardziej urzekają mnie śpiące stópki

 - Dominika

środa, 29 września 2010

wygodne miejsce + uroczy kącik

Wygodne miejsce + uroczy kącik, cóż to może być?  Nic to zaś innego jak sprawunek, którego nie przygotowałam na okoliczność powicia Marianny. Nietrudno zgadnąć, że chodzi o miejsce do karmienia. Owszem przyznaję, czytałam w wielu książkach, wypowiedziach i ulotkach, że karmienie piersią powinno odbywać się w wygodnym miejscu i dobrze jest go "zaprojektować" przed narodzinami dziecka. Nie przejęłam się tym zbytnio, gdyż moje plany i wyobrażenia zamykały się w dwudziestominutowym przerywniku od innych domowych czynności, co wykonać mogłam przecież niemalże wszędzie. Po co zatem szykować coś specjalnego do siedzenia, skoro karmienie, wg "przepisu", powinno trwać ok. 20 min? Dogadam się z kuchennym krzesłem, czy znajdującą się w salonie kanapą i będzie ok. Nocą zaś spokojnie pomoże mi w tym łóżko.
I tym razem rzeczywistość postawiła na swoim i za nic w świecie nie chciała dojść do porozumienia z powszechnie znaną teorią. Moje karmienia Marianny trwały godzinę, dwie godziny, często i długo, dniem i nocą, wydawało mi się, że bez przerwy. Miałam dość siedzenia jak przygarbiony pałąk w jednej pozycji. Niewątpliwie brakowało mi tego uroczego zakątka, ciepłego i sympatycznego miejsca do karmienia, co być może również przyczyniło się do fiasku karmienia piersią.
Ów komfortowy domowy zaułek to wręcz obowiązkowe przykazanie dla każdej mamy. Polecam go nie lekceważyć, a szczerze wziąć sobie do serca i rzetelnie zaplanować.
Poniżej zamieszczam kilka sugestii i propozycji do architektonicznej koncepcji tzw. miejsca do karmienia.
Wyobraź sobie, że masz do wykonania rutynową siedzącą pracę, tak mniej więcej co 2 godziny, która ma trwać za każdym razem ok. 1 godziny przez min. miesiąc czasu, podczas której nie bardzo możesz się ruszać:). Musisz przygotować sobie robocze akcesoria, potrzebny sprzęt i siłę roboczą. Grunt to dobra organizacja. Czego zatem potrzebujesz?:
  1. np. fotela z wysokim oparciem - tak, aby głowa swobodnie się o niego opierała, a niemalże ciągle zmęczona mogła odpłynąć podczas pracy do krainy snów, z szerokimi podłokietnikami - by nie trudzić niepotrzebnie muskułów, które i tak urosną wraz ze wzrostem dziecka;
  2. może to też być kanapa, ale koniecznie z oparciem pod głowę i najlepiej łokcie;
  3. wygodnego łóżka wraz z zestawem poduszek - jeśli zamierzasz karmić na leżąco;
  4. kilku "Jaśków" - dla wprowadzenia w stan wypoczynku często bolącego kręgosłupa;
  5. stołeczka - wyżej podniesione kolana trzymają wyżej to maleńkie niemowlę, co bardzo ułatwia karmienie;
  6. czarodziejskiego stoliczka - a na nim mimich smakołyków dostępnych na wyciągnięcie ręki. Mówiąc o smakołykach mam tu na myśli: suszone śliwki, suszone morele, rodzynki, bułki - jako "świeża" mama ciągle byłam głodna, a czasu nie miałam zjeść, gdyż ciągle jadła Mańka, butelkę wody, imbryk ze świeżą herbatką lub kawą Inką;
  7. kocyka - do okrycia zziębniętych stóp lub całych nóg:)
  8. no i jeśli nie możesz się obejść - telefonu komórkowego:)
  9. sudoku lub 100 panoramicznych - czasami zabawiałam się podczas karmienia Mańki;
  10. siły roboczej - czyli Pan, Pani pt. przynieś, podaj, pozamiataj:) - mąż, chłop, mama, lub teściowa:)
To tak z materialnych rzeczy. Poza tym miejsce do karmienia musi być po prostu urocze, przywołujące miłe wspomnienia, trochę radośnie sentymentalne, inspirujące ochoczo do macierzyństwa, ciepło-kolorowe, najlepiej słoneczne, lubiane i chciane. Nastrojone niczym z bajki lub własnej wyobraźni z nutką kochanej muzyki i powabnego zapachu unoszącego się w skrawku intymnej ciszy.
Właśnie tak postaram się zaaranżować mój domowy karmiący kącik razem następnym:).

 - Dominika
ile można wytrzymać w takiej pozycji, bez oparcia?:)
taka kanapa zupełnie się do tego nie nadaje:)

ps.1 czekam na propozycje od Was, Drogie Mamy, na sprawdzone terytorium karmienia piersią:)

ps2. dodam również, że w nocy karmiłam w sypialni, która znajduję się na górze. Jeśli, Droga Mamo, też masz taki układ mieszkaniowy, to szczerze radzę żeby również i tam zaplanować wygodne karmienie.

niedziela, 26 września 2010

czego spodziewać sie po niespodziewanym-niewyobrażanym cięciu cesarskim

Szkoła Rodzenia? - oczywiście, że uczęszczałam, zwłaszcza, że w stolicy w większości szpitali jest to sprawa bezpłatna. Sympatycznie było spotykać na raz tyle brzuchatych mam i słuchać o czekających mnie w przyszłości wydarzeniach. Jeśli zajdę ponownie w ciążę na pewno zapukam ponownie do jej drzwi.
Właśnie na wykładach SzR (Szkoły Rodzenia) dowiedziałam się więcej o opiece na matką i dzieckiem w przypadku cięcia cesarskiego. Wyobrażałam sobie, że nie może być to przyjemne ani dla mamy, ani dla niemowlaka. Przypuszczam, że ze względu na fantastycznie przebiegającą ciążę nie przyszło mi na myśl, że cc (cięcie cesarskie) mogłoby dotyczyć mnie. Mój mózg jakby nie przyjmował do siebie takich informacji. Dziś zaś zachodzę w głowę czemu, choć rąbka takiej wersji wydarzeń, nie dopuściłam do siebie? Wiadomo przecież, że każdy poród może zakończyć się cc nawet przy poprzedzających go rewelacyjnych 9-ciu miesiącach. Ja natomiast uznałam to chyba za patologię, która mnie nie dotyczy.
Przekonałam się natomiast co to znaczy przeżyć cc i rekonwalescencję po cc bez przygotowania.
Piszę o tym nie dla postrachu, ale dla Waszej - Drogie Mamy informacji i wiedzy.
Poczynając od decyzji lekarza o operacji, wcieliłam się w główną rolę w następujących epizodach:

EPIZOD nr 1 - PORÓD:
  • golenie włosów łonowych - pierwsza czynność, którą wykonała położna po haśle pana doktora: "na stół!". Odbyło się to jeszcze na sali porodowej w tempie perszinga i nie było przyjemne;
  • cewnikowanie - założenie cewnika nic mnie nie bolało i zrobiła to również położna;
  • przejście na salę operacyjną - tuż po goleniu i cewnikowaniu udałam się (pieszo) w towarzystwie mnóstwa osób, które nagle zjawiły się przy mnie, na sale operacyjną znajdującą się tuż obok sali porodowej (ciągnącym się za mną cewnikiem, o którym wszyscy zapomnieli, zaopiekował się mój mąż);
  • odpowiedź na pytanie położnej: "ile Pani waży?" - dwa razy zadawano mi to pytanie przed położeniem na stół operacyjny, chyba po to, by sprawdzić czy z ogólnego ekspresowego toczenia się rzeczywistości, po prostu nie kłamię albo nie pamiętam;
  • spray dezynfekujący - jeszcze przed podaniem znieczulenia ktoś spryskał mi ciało w miejscu cięcia czymś chyba odkażającym, w każdym bądź razie w momencie tym przekonałam się, że to chyże golenie włosów łonowych nie obyło się bez licznych zacięć - oj strasznie szczypało,... ale króciutko:);
  • znieczulenie ogólne, czyli narkoza - powyższe szczypanie zostało co tchu uśmierzone przez podanie narkozy (dostałam znieczulenie ogólne z uwagi na konieczność ratowania życia dziecka, gdyż tętno było niesłyszalne);
  • słodki sen - kiedyś myślałam, że ja po narkozie to bym nie zasnęła. Jeśli któraś z Was tak myśli, to doprawdy z ręką na sercu mówię, że zasnęłam jak niedźwiedź na zimę w mgnieniu oka:) Jak spałam to jeszcze pamiętałam, co mi się śniło, ale szok przebudzenia sformatował mi pamięć;
  • wybudzanie - ktoś głośno mówił: "Dominika otwórz oczy!", następnie: "Ma pani śliczną córeczkę", następnie zaś: "Dominika, oddychaj!". To, co ja w kolejności usłyszałam i odczułam to: jednocześnie powyższe krzyki i ogromny ból brzucha, następnie brak możliwości oddychania z uwagi na buzię pełną śliny, którą kazano mi wypluć obracając głowę na bok, w międzyczasie milisekundową radość, że dziecko żyje, a kolejnie ból gardła - gardło bolało mnie z powodu intubacji (rurka do oddychania);
  • chwile tuż po operacji - zanim przewieziono mnie na salę pooperacyjną leżąc jeszcze na stole musiałam podnieść głowę do góry - nie przypominam sobie, żebym w życiu pokonała większy ból, ... ale udało się. Po chwili pielęgniarki przełożyły mnie na łóżko poporodowe i przewiozły do sali. Na korytarzu spotkałam mojego męża, a w zasadzie widziałam go w liczbie potrójnej, a to z powodu ponarkotycznych skutków ubocznych;
  • drgawki - po przewiezieniu na salę pooperacyjna dostałam takich drgawek jakbym spędziła noc w lodówce. Trzęsłam się cała łącznie ze szczęką, co uniemożliwiało mi mówienie. Ulgę przyniosła mi położna okrywając mnie moim ciepłym szlafroczkiem;
  • worek lodu - przyniosła go pielęgniarka i położyła na 2 godziny na mój świeżo pocięty brzuch - nic miłego, ale koniecznego chyba ze względu na zapobieżenie ewentualnemu krwotokowi;
  • zestaw kroplówek - następnie podawano mi jakieś kroplówki, sole mineralne, odżywki, środki przeciwbólowe, itp. co bym nie padła z głodu albo z bólu:)
  • zgoda na operację - po tym wszystkim przyszła moja położna i poprosiła o podpisanie zgody na operację (ciekawe co by było, gdybym się nie zgodziła:)) - mój podpis wyglądał jak kura pazurem:);
  • dziecko - mąż przywiózł mi Mariankę i podał do rąk - była na pewno cudowna i szukająca mamy, ale ja nie byłam w stanie się nią zająć ani cieszyć;
  • odlot na dobranoc - około godziny 22 pielęgniarka dała mi zastrzyk, najprawdopodobniej również przeciwbólowy, ale tym razem połączony chyba z opium albo "trawą":) - przez najbliższe parę godzin przeżywałam odloty szczęśliwości :);
EPIZOD nr 2 - 3 DOBY PO PORODZIE:

  • szok pooperacyjny - pierwszą rzeczą o jaką zaczęłam się martwić to był poród następnego dziecka - w moim mniemaniu była to już przesądzona cesarka, co mnie kompletnie dobiło (och, jakbym nie miała innych zmartwień w tym momencie);
  • osłabienie - od samego rana chciałam pójść i przywieźć sobie Mariankę, ale po trzech krokach okazało się, że póki nie zjem śniadania nie dam rady chodzić;
  • kisiel - w pierwszej dobie po cesarce jadłam 3 razy kisiel - jak na wygłodniały żołądek i wylewatywowane jelita to po prostu rewelacja:) - nic bardziej sycącego:);
  • przystawienie dziecka do piersi - Mariannę przystawiłam do piersi dopiero na drugi dzień, co wg mnie było za późno, ale wcześniej żadna położna o to nie zadbała;
  • higiena rany po cc - ranę po cc trzeba kilka razy na dobę przemywać płynem antybakteryjnym (oczywiście po zdjęciu opatrunku, który kazano mi usunąć na drugi dzień po operacji). Za pierwszym razem nie było to łatwe i miłe, gdyż miejsce to jest jeszcze opuchnięte i wygląda, cóż tu dużo mówić, strasznie, a w dotyku jest nieswoje. Goi się jednak bardzo szybko i równie szybko nabiera ładnego wyglądu;
  • ból ogólno-ruchowy - brzuch boli cokolwiek by się nie robiło, co utrudnia opiekę nad dzieckiem i sobą. W dzień jakoś sobie z tym radziłam i miałam do pomocy męża, a na noc brałam środek przeciwbólowy;
  • sucharki - w drugiej dobie dostałam do jedzenia 3 razy sucharki:)
  • stolec pocesarkowy - po tak dwóch sytych dniach obfitujących w kisiel i sucharki zapytano mnie czy oddałam już pierwszy stolec. No do prawdy się zaśmiałam:), że niby z czego ów stolec miałby się wytworzyć? Przecież ja wszystko spaliłam:)
    Żeby było prościej pielęgniarka dała mi czopek, więc jakoś poszło:)
  • pełny posiłek - w trzeciej dobie dostawałam już normalne pełne posiłki, a wyglądało to tak:
podczas pierwszego pełnego obiadu, mój brzuch wyglądał
jakbym była w 5 miesiącu ciąży:). Uwierzcie mi, psychicznie
czułam się okropnie:(

  • pokarm - nie miałam problemu z brakiem pokarmu, ale raczej z bolącymi brodawkami;
  • samopoczucie psychiczne - czułam się prawie fatalnie, miałam depresję poporodową (to jednak zdiagnozowałam po jej przebyciu), nie mogła sobie darować tej, wg mnie, niekoniecznej operacji, czułam się niespełniona w roli kobiety, zawiedziona, a żywa i zdrowa Marianna nie była dla mnie żadnym pocieszeniem. Zły stan psychiczny uniemożliwił mi późniejsze karmienie piersią;
  • powrót do formy - rana zagoiła się szybko i bardzo ładnie (jakiś miesiąc po porodzie), ale zdrętwiałość w miejscu cięcia odczuwałam jeszcze dość długo. Ból brzucha spowodowany operacją utrzymywał się, do zupełnego zniknięcia, przez 3 miesiące. W tydzień po porodzie prowadziłam samochód. Gorzej się czułam gdy podnosiłam się z pozycji leżącej lub kasłałam albo kichałam.
Obecnie uważam, że samopoczucie, sprawność pooperacyjna i karmienie piersią po cc to kwestia nastawienia i wyobrażenia. Jestem pewna, że gdybym bardziej liczyła się z ewentualnym rozwiązaniem metodą cc, nie spotkałabym tylu boleści i problemów.
Ach tak głowa, wszystko w niej ma swój początek i koniec:)

- Dominika

p.s. Drogie Mamy, a zwłaszcza te po przeżytym cc, proszę Was o kilka słów komentarza do tego posta lub kilka słów swojego doświadczenia:)

czwartek, 23 września 2010

11 miesięcy

Droga Marianno,
W dniu wczorajszym, tj. 22.IX.2010 skończyłaś 11 miesięcy.
Z cech fizycznych charakteryzują cię:
  • ciemne kasztanowe kręcone włosy - co niewątpliwie zbliża Cię urodą ku tacie,
  • niebieskie oczęta (były) nabierające odcienia brązu, piwa lub zgniłej zieleni,
  • długie rzęsy - no też po tacie (co za natura, żeby to po ojcu, a nie matce dziedziczyć takie rzeczy:))
  • pyzowata twarz niemal systematycznie-nieustająco uśmiechnięta:),
  • 6 szt. zębów - połowa wyrośnięta na pełną wysokość, połowa zaś do połowy,
  • jakieś 10kg i pewnie z 90cm:)
Ze zdolności ruchowych:
  • siedzisz samodzielnie,
  • zabierasz się do raczkowania balansując na kolanach i głowie lub rękach i kolanach,
  • od paru tygodni stajesz na nogi, ale tylko przy pomocy czyichś dłoni,
  • bardzo często śpisz na brzuchu,
  • lubisz tańczyć kręcąc głową,
  • klaszczesz jak inni klaszczą,
  • grasz na różnego rodzaju kuchennych instrumentach perkusyjnych:),
  • mówisz dużo po swojemu i naśladujesz co zobaczysz.
Mentalnie moja Mańko trzymasz się świetnie:
  • lubisz, gdy się śpiewa i lubisz śpiewać,
  • jesteś spokojna, grzeczna, wesoła,
  • umiesz bawić się samodzielnie, ale też i z mamą:)
  • towarzystwo - ależ owszem, zawsze, czemu nie (chyba, że śpisz:),
  • jesteś wnikliwym obserwatorem i słuchaczem,
A co lubisz? Ano:
  • jeść:),
  • spać, gdy przychodzi Twoja pora,
  • zabawy w teatrzyk, chowanego, ku-ku,
  • podróżować,
  • wpierniczać surową marchew,
  • sikać na nocnik, ale w pieluchę też:)
  • odkurzacz i odkurzać,
  • suszarkę do włosów,
  • kluczyki do domu i samochodu.
 Będę Ci kibicować całe moje życie w dalszym poznawaniu świata.
"Ciesz się wszystkim, nie potrzebuj niczego".
Twoja stała fanka,
- mama

beztroskie jest życie maluszka

Echa macierzyństwa - część 2: "(...)poród to jest "pestka" w porównaniu z karmieniem"

Byłam w drugim miesiącu ciąży, gdy zatelefonowała do mnie koleżanka, która urodziła 2 miesiące wcześniej córeczkę. Oczywiście tematem głównym rozmowy były okoliczności porodowe i połogowe. Pierwszymi słowami jej komentarza do wydarzeń z ostatnich miesięcy były właśnie: "poród to pestka w porównaniu z karmieniem". Pomyślałam sobie, cóż takiego może być problemem w karmieniu piersią? Niebawem miałam się przekonać o czym mówiła, choć powody miały być zupełnie inne.
Tak, po porodzie następną wysoką poprzeczką do przeskoczenia stało się dla mnie karmienie piersią. Teoretycznie byłam przygotowana świetnie, wiedziałam jak przystawić dziecko do piersi, co może dziać się z piersiami po porodzie, znałam chyba wszystkie sposoby karmienia, nie zamierzałam dawać smoczka, czytałam też o różnych grzybicach, pleśniawkach i zapaleniach piersi oraz sposobach na ich uleczenie. Wystarczyło, abym tylko z teorii zrobiła doświadczenie. Z całego matczynego serca i rozsądku chciałam karmić piersią, butelkę kupiłam tylko pro forma nie zamierzając wcale jej używać. Wyobrażałam sobie jak to cudownie będzie siedzieć z maluszkiem przed rozpalonym kominkiem albo w Boże Narodzenie przy wigilijnym stole i .... karmić. Och, marzeniom mym nie było końca, a czekaniu doczekania.
To co naturalne powinno przyjść naturalnie. Być może gdyby Marianna przyszła na świat naturalanie również karmienie piersią nie sprawiłoby mi problemu. Stało się jednak inaczej, mnie wpędzono w sen narkozowy, a Mańkę "podstępem" wyciągnięto z mojego brzucha. Nic bardziej nienaturalnego. Było to pierwsze ogniwo w łańcuchu dalszych naturalnych niepowodzeń.
W notce o moim "krwawym" karmieniu piersią opisałam te dalsze bolące ogniwa.
Do czasu osobistego doświadczenia karmienia piersią uważałam, że karmienie butelką jest gorsze, a nawet jakoś krzywo patrzyłam na mamy, które wybrały butelkę. Cóż, życie uczy mnie pokory i zaradności. Okazało się, że macierzyństwo nie polega na karmieniu piersią za wszelką cenę, ale na radosnym radzeniu sobie z codziennymi problemami i pozytywnym przystosowaniu się do nowej heroicznej roli - roli matki. Bycie mamą musi i powinno być piękne. Jeśli jest inaczej, trzeba odszukać to niewłaściwe ogniwo macierzyńskiego łańcuszka i .... po prostu intuicyjnie zamienić na jakieś inne, lepiej pasujące do reszty.
Dziś, gdy myślę o następnym dziecku jestem bogatsza o doświadczenie: cięcia cesarskiego, nieudanego karmienia piersią, depresji poporodowej, ściągania pokarmu przez pół roku i karmienia butelką. Mam nadzieję, że w przyszłości przeżycia te pozostaną już tylko wspomnieniem i ewentualną poradą dla innych mam, a ów raz następny będzie w pełni spotkaniem z Matką Naturą i przygotowanym przez nią bólem cudu rodzącego się życia i wspaniałością karmienia piersią:)
Mało mówi się o problemach z karmieniem piersią (zwłaszcza po ceraskim cięciu lub w czasie depresji poporodowej), być może dlatego, że jego powodzenie w znacznej mierze zależy od optymistycznego nastawienia. Osobisty wywiad dowodzi jednak co innego. Spotykając matki w przychodniach nie raz słyszałam o problemach z piersiami, karmieniem itp. To mnie, może zabrzmieć arogancko, pocieszało. To, że nie byłam sama z tym nieziemskim i nienaturalnym bólem było moim ducha podtrzymaniem i nadzieją na przyszłość.
Co z perspektywy czasu uważam, że mogło by mi pomóc , to:
  1. bliska osoba płci żeńskiej z mamim wykształceniem obecna "na zawołanie",
  2. szybsza interwencja położnej z poradni laktacyjnej,
  3. właściwsza opieka w szpitalu,
  4. słoneczniejsza pogoda i dłuższy czas światła dziennego:)
Nie obawiam się zbytnio kolejnego potomstwa, nawet gdybym miała przeżyć jeszcze raz to samo.
W porównianiu z radością, bóstem i boskością jakim jest dziecko, całe porodowe i wczesnoniemowlęce troski i cierpienia to "pestka".
Drogie Kobiety, a zwłaszcza te mające ochotę na macierzyństwo, być mamą to bez wątpienia ciężka charówka, ale życzę Wam jej z całego serca:), a życzenia te są, wierzcie mi, wręcz zbawienne i życiodajne.

- Dominika

ps. jeśli macie propozycje książkowe lub inne porady na temat karmienia piersią, czekam na Wasze rekomendacje.

"bekanie" po jednym z niewielu udanych
karmień piersią:)

wtorek, 21 września 2010

mamie akcesoria: sprawdzone i polecane - APARAT FOTOGRAFICZNY

Tak, Drogie Mamy, aparat fotograficzny to typowe macierzyńskie akcesorium. Absolutnie każda mama powinna taki posiadać. Jaki? Wszystko jedno jaki. Z doświadczenia jednak wiem, że chciałoby się uwiecznić na klatce zdjęciowej każdą chwilę, a z perspektywy czasu przyznaję, że nawet tą wściekle złą i na wskroś niechcianą. Polecam zatem aparat z kartą pamięci, co by móc pstrykać do woli. W pełnej zatroskań mamiej głowie rzecz jasna dużo zostaje, ale chyba jeszcze więcej umyka, a naprawdę z wielkim sentymentem wraca się do dni, które zdaje się tak niedawno nas doświadczały. Nie o sentyment jednak tu tylko chodzi, ze zdjęć można również przypomnieć sobie kiedy to wyszły pierwsze zęby, dziecko zaczęło siadać, stawać na nogi, uśmiechać się, podnosić głowę itp.
Przydaje się również mamom, które nawzajem pożyczają sobie dziecięce ubranka - zamiast przyszywać kolorowe nitki do metki, po prostu uwieczniam pożyczane od kogoś lub przeze mnie ciuszki na cyfrowej kliszy, i z głowy. W każdej chwili mogę podejrzeć na ekranie wyświetlacza, któreż to sukienki czy spodnie nie należą do garderoby mojego niemowlaka.
Generalnie jestem fanką staroci. No i do czasu narodzin Marianny posługiwałam się moją ukochaną kliszową Yashiką. Cóż, w punktach fotografii wywoławczej patrzono na mnie z co raz większym zdziwieniem, a wywoływanie zdjęć trwało już nie jeden dzień, jak niegdyś, lecz ok.3 dni. Zaktualizowałam zatem moją archaiczną miłość i po kilku miesiącach życia Mańki zakupiłam coś bardziej cywilizowanego. Naprawdę serdecznie żałuję, że z czasów po- i popo-rodowych mam tylko nieliczne telefoniczno-komórkowe fotografie. Nic to jednak, następnym razem postaram się o lepszą rodzinno-medialną oprawę.
Tymczasem bywajcie zdrowe, uśmiechnięte i zadbane:)
- Dominika

niedziela, 19 września 2010

Echa macierzyństwa - część 1: "(...)na początku chciałam się wieszać co dzień"

Całkiem niedawno spotkałam niezbyt blisko znaną mi młodą mamę i przy tej sposobności ciesząc się jej małą pociechą opowiedziałam o swoich porodowych  i poporodowych rewolucjach. Ona zaś kiwając głową wypowiedziała słowa jak w tytule posta: "ja, na początku, chciałam się wieszać co dzień". Zakrawa o czarny żart, jednak w każdym żarcie jest jakaś część prawdy, więc pytam, czyż macierzyństwo może w ogóle kiedykolwiek przywoływać takie wspomnienia? Chyba mało kto przyzna, że doświadczył w życiu takiego czasu, o którym powiedziałby: chciałem się wieszać. Dlaczego zatem bycie mamą, zwłaszcza po raz pierwszy, oznacza prawie że konieczność przejścia przez taką horrorystyczną praktykę? Wszyscy przecież mówią: "czekają Cię(Was) piękne chwile", "macierzyństwo jest piękne", "narodziny dziecka to cud", "cudownie jest być mamą".
Z autopsji wiem, że rzeczywiście z biegiem czasu macierzyństwo stało się dla mnie nieocenionym i przepięknym doświadczeniem. Z tą samą siłą, natężeniem i mocą powiem, że było i jest jednocześnie trudne, wymagające, bolesne i ciężkie. To prawdziwa szkoła życia, a główną rolę grają w niej:
  • spokój psychiczny,
  • pozytywna perspektywa,
  • umiejętność zaradności,
  • kondycja fizyczna,
  • pomysłowość,
  • przystosowanie do ciągłego mówienia jakby tylko do siebie:),
  • umiejętność opanowania nerwów, niezaradności, emocji zwanych: niepokój, stres, wybuchowość,
  • empatia, wesołość ducha, optymizm,
  • chęć nauczenia się bycia dobrą mamą (naprawdę tego da się nauczyć - w zasadzie jest to proces permanentny).
Czytałam wypowiedzi innych mam, które po przeżyciu tych kilku pierwszych macierzyńskich miesięcy tak wspominały ów czas: "wydawało mi się, że to nie dla mnie, że się nie nadaję", "inaczej wyobrażałam sobie macierzyństwo", "to była masakra", "przeczytałam mnóstwo książek, wydawało mi się, że byłam dobrze przygotowana". Oczywiście było również wśród nich wiele wypowiedzi radosnych i pełnych nadziei, jednak nie mogę powiedzieć, że była to znakomita większość, a ta część, która ma złe wspomnienia z tego trudnego okresu jest tylko marginesem społecznym, niewiele znaczącą częścią społeczności mam. Macierzyństwo jest najpiękniejszym, ale i jednocześnie najtrudniejszym zawodem na świecie. Odnoszę jednak wrażenie, że zbyt mało mówi się o tej drugiej części.
Do macierzyństwa i bycia mamą nastawiłam się tak pozytywnie jak do mało czego:) Scenariusz moich mamich dni napisały przeczytane książki, artykułu w czasopismach dla mam, relacje innych osób, własne wyobrażenia, a w nich zawarte w większości te właśnie: piękne, cudowne i radosne chwile, które miały mnie czekać. Nie było tam dostatniej mowy o macierzyństwie w wymiarze ciężkiej fizycznej i psychicznej pracy, a która właśnie mnie czekała, do której zaś nie byłam przygotowana i odpowiednio usposobiona.

Zachęcam więc Was - wszystkie młode mamy, te ciężko, ale i te szczęśliwie doświadczone przez macierzyństwo do pisania, dzielenia się tym co jest dla innych mam najlepszym, najcenniejszym, potrzebnym i mamo-egzystencjalnym poradnikiem-przewodnikiem. W czasach e-kontaktów, e-książek, e-listów i e-rozmów nie ukrywam, że właśnie e-forma ma możliwość dotrzeć do jak największej ilości mam.
Nie musisz mieć zadeklarowanego talentu pisarskiego, piątki z polskiego, pięknego stylu, bezbłędnej ortografii, wystarczy, że będziesz pisać z serca, ot tak, jakbyś po prostu wypowiadała światu swoje troski, bolączki, żale, uroki i radości, wszytko to, co niewątpliwie kłębi się w twojej głowie w czasie nowych macierzyńskich przeżyć.
Osobiście jestem przeszczęśliwa z pomysłu pisania bloga. Mówię Wam, koszmar depresji poporodowej tkwił w mojej głowie mimo jego fizycznego przeminięcia do czasu wypowiedzenia go światu. Jakby nie mogłam sobie darować, że nie poradziłam temu dziadostwu, miałam w sobie żałość i ciągłe złe wspomnienia.
Teraz zaś, gdy już opisałam go na blogu, głowa moja odetchnęła:) To jest tak jak w powiedzeniu: "radość dzielona to podwójna radość, ból dzielony to połowa bólu".
Zatem Drogie Mamy, do dzieła! Piszcie o swoich bolączkach i radościach, a z pewnością pomożecie innym i sobie. To takie podtrzymujące na duchu wiedzieć, że inni też przeżywają podobne troski i móc zapytać o radę. Liczę na Was i Waszą pomoc - Drogie Mamy.
Tymczasem czołem,
- Dominika

ps. czekam na Wasze wspomnienia:)

po 10-ciu miesiącach macierzyństwo jest naprawdę
naprawdę cudowne:)

piątek, 17 września 2010

mamie akcesoria: sprawdzone i polecane - KRZESEŁKO+NOSIDŁO+BUJACZEK w jednym


Dziś o czymś do siedzenia, leżenia i z lekka bujania. Mowa zaś o krzesełko-leżaczko-bujaczko-nosidełku Cocon Evolution firmy Bebe Confort. Miałam i mam wciąż przyjemność korzystania z tego udogodnienia od 6 miesiąca życia Mani. Zakupiłam go po przetestowaniu u koleżanki, okazał się wówczas świetnym dla Marianny, która to dopiero co zaczynała siadać. Znajoma korzystała od urodzenia i również była zadowolona.
Jest bardzo wygodny do siedzenia, a także do transportowania (możliwość złożenia).
Ma wysokie i szerokie oparcie oraz zapinane pasy bezpieczeństwa.
Posiada funkcję kołysania (osobiście nie używałam jej), ale może również stać stabilnie.
Rozkłada się do pozycji prawie leżącej na wznak.
Jest tak skonstruowany, że nawet przy maksymalnym pochyleniu dziecka do przodu lub w bok nie przewraca się.
Posiada również "lejce" do przenoszenia nawet razem z dzieckiem.
Można go prać w pralce.
Przydaje się na kurtuazyjnych odwiedzinach u rodzinki, imprezach okolicznościowych, do karmienia w ogródku, generalnie wszędzie tam, gdzie zabieramy ze sobą dziecko, a jednocześnie nie ma miejsca na wstawienie wózka, zaś trzymanie dziecka na kolanach lub rękach całe popołudnie i wieczór sprawiałoby pewną niedogodność:).
Po prostu polecam.
Jedynym mankamentem jest cena. Firma Bebe Confort jest droga i takie krzesełko kosztuje ok. 350zł. Na przeciw takiej wysokiej cenie wychodzi portal allegro.pl, gdzie takowe siedzonko dostałam za 100zł. Mimo wtórnego używania nie mam żadnych zastrzeżeń.
Poniżej niezbyt zgrabne zdjęcia:

Mania w krzesełku po raz pierwszy
test wytrzymałości i stabilności:)




















test wychylenia:)




Podsumowując: nie jest to artykuł niezbędny do wychowania dziecka, ale z pewnością doskonale je ułatwiający.
Następnym razem, tzn. przy następnym dziecku pokuszę się o zakup siedzonka o nazwie BUMBO, które wygląda tak:
Czytałam o nim wiele dobrych opinii.
A tymczasem czołem,
- Dominika

czwartek, 16 września 2010

mamie akcesoria: sprawdzone i polecane - CHUSTA

Jednym z co raz bardziej popularnych sposobów transportu dziecka staje się niewątpliwie chusta. Już w ciąży byłam ciekawa takiego noszenia niemowlaka, więc po dokonaniu małego rekonesansu zdecydowałam się na zakup chusty wiązanej firmy Nati-baby (www.natibaby.pl). I co? Jestem bezsprzecznie zadowolona. Chusta nie była tania (180zł), ale warta inwestycji. Mąż mój jednak stwierdził, że równie dobrze mogłam ją zastąpić prześcieradłem:)
Chusta wykonana jest z świetnej bawełny i barwiona, jak na razie, niespieralnymi barwnikami (podobno naturalne). Ma długość 4,7m i szerokość ok. 80cm. Upleciona bardzo dostosowującym się do ciała splotem.
Mariannę wiązałam od pierwszego tygodnia życia i czynię to do dnia dzisiejszego.
Wiązać uczyłam się sama z dołączonej do chusty czytelnie przygotowanej instrukcji.
Poniżej przedstawiam foto-prezentację.
Zdjęcia z wcześniejszych etapów życia Mańki w chuście umieszczę w przyszłym tygodniu, jak już wrócę do naszego domu z urlopowych wojaży.




od urodzenia Mania lubi chustowanie
Mańka w chuście uspakaja się
momentalnie, zwłaszcza wieczorami

















to naprawdę ciekawe doświadczenie
i można zrobić fajne zdjęcia:)


chusta jest również miły kocykiem

lub prześcieradłem
i ja i Mania uwielbiamy noszenie w chuście


Przeglądamy się w lusterku.
To zdjęcie po prostu lubię, więc zamieściłam:)


Tata podlewa ogród z córeczką.
chusta super przydała się podczas
wizyty w ZOO

Zachęcam do chustowania. Chusta przydaje się:
  • w życiu codziennym w domu, gdy mała marudzi, a trzeba podać obiad, odkurzyć, pomalować ścianę, wyskoczyć do sklepu bez wózka, zanieść coś sąsiadce itp.;
  • w życiu imprezowym - wyjazdy weekendowe na wieś, na np. turniej rycerski, wyjazdy nad morze, gdzie zejście do morza stanowi skarpa ze 140-stoma schodami, a także zwykłe wizyty rodzinne;
  • w wózku - do wyścielania spacerówki zrobionej z maksymalnie sztucznego materiału lub zamiast kocyka do przykrycia;
  • podczas spacerów i posiedzeń na trawie;
  • do zrobienia chamaka:)
Naprawdę polecam chustę i chustowanie.
W razie pytań śmiało piszcie, co mogę, pomogę.

Czołem Mamy,
- Dominika

środa, 15 września 2010

mamie akcesoria: sprawdzone i polecane - POLSKI WÓZEK

Każda mama i każde niemowlę potrzebuje wózka. Przydaje się do spania, przewożenia, spacerowania. Musi być zatem funkcjonalny, użyteczny, ciepło-atmosferyczny, niemowlęco-klimatyczny i oczywiście musi podobać się mamie:)
Przeczytałam masę forów internetowych, dziesiątkami razy przeglądałam allegro (chciałam kupić używany) i inne dziecięce strony, szperałam, pytałam mamy, które spacerowały ze swoimi bobasami na ulicy o opinię na temat ich wózków, generalnie miałam dosyć już tego tematu. Co człowiek to inna opinia. Przytrafiła się wówczas okazja uczestniczenia w targach "Mama i dziecko" (czy coś takiego). Nie mając zamiaru kupowania wózka, właśnie tam go o dziwo znalazłam i kupiłam (byłam w 7 miesiącu ciąży). Z perspektywy doświadczenia w używaniu tego wózka, szczerze go polecam i rekomenduję. Jest to wózek polskiej firmy JEDO, model Bartatina Alu Plus Freeline.
Poniżej foto-prezentacja:


Duża gondola posłużyła nam do końca 5 miesiąca, a nawet częściowo w 6 miesiącu. Wygodna, z podnoszonym oparciem (3 stopnie regulacji).

Często używałam jej do przewożenia Marianny w samochodzie. Wróciła w niej z Kędzierzyna przesypiając prawie całą 6-ogodzinną podróż, a także z wielu późniejszych imprez:)






 
Zawieszenie na paskach skórzanych rewelacyjnie sprawdza się w naszym piaszczysto-korzennym terenie. Doskonale amortyzuje wyboje. Wszystkim mamom polecam ten rodzaj zawieszenia - poza wygodą podczas jazdy w terenie jest po prostu super miękkie i rewelacyjne do kołysania niemowlaka.


Duże pompowane koła również są dużym plusem przy jeździe po piachu, lesie czy nierównościach.

Absolutnie wzorowo radzi sobie również z morskim nadbrzeżem i wodą:)

Na zdjęciu Mańka jest już w spacerówce - nie jest to rzecz jasna poręczna i zgrabna tzw. "parasolka" lecz na tym samym podwoziu zainstalowana zamiast gondoli właśnie spacerówa. Jest wygodna i ciepła.

W wózku nie ma możliwości przełożenia rączki, ale w celu zmiany położenia można obracać samą gondolą lub spacerówką zapinaną na zatrzaski.

Stelaż wózka wykonany z aluminium. Pod spodem spory koszyk na zakupy (jak dla mnie za nisko zawieszony, ale bez problemu można go przenitować na wyższy poziom, co mąż mój sprytnie uczynił:))
Budka ocieplona, sympatyczna.
Naprawdę jestem zadowolona.
Gdybyś miała Droga Mamo pytania z miłą przyjemnością odpowiem:): mamiedominotki@gmail.com

Pozdrawiam serdecznie,
- Dominika

wtorek, 14 września 2010

mój sen - wróg czy przyjaciel?

Jedno jest pewne - uwielbiam spać:). Rozkoszuję się zwłaszcza, a właściwie rozkoszowałam, w popołudniowych drzemkach. Nic bardziej relaksującego i odżywczego dla mojego organizmu nad takąż to senną słodycz. Och, jakże wspaniała była możność drzemania o dowolnej porze w czasach zwolnienia ciążowego. Niestety jest to czas przeszły i z utęsknieniem czekam jego powrotu. Od 22 października 2009 jestem zależna od Marianny:). Tak to życie mi się pozmieniało, że zaczęłam żałować swojego cennego dziennego czasu na podrzemywanie (oczywiście mogłam tylko wtedy, gdy i moja córunia miała na to ochotę). Nawał i ogrom obowiązków usunął z mojego harmonogramu tę wspaniałą rozrywkę. W czas to ów weszłam na wojenną ścieżkę z moim snem, który to nie zaakceptował Marianny i wciąż domagał się częstych poobiednich spotkań. Naprawdę byliśmy do owej pory przyjaciółmi od serca, choć już nie takimi bliskim jak za czasów licealnych czy studenckich .... wtedy rozumieliśmy się doskonale:). Nasza zażyła relacja musiała jednak nieco sfolgować z uwagi na podjęcie przeze mnie pracy zawodowej, gdzie, no z wielkim bólem mówię: NIESTETY, nie było miejsca dla mojego przyjaciela - snu. Wskutek gorących rozmów i dostosowań doszliśmy jednak do pewnego porozumienia, więc jakoś to było. Braki i wzajemne tęsknoty uzupełnialiśmy weekendowymi i urlopowymi sennymi odlotami.

Teraz zaś mój drogi przyjaciel sen został zupełnie odizolowany i prawie że zapomniany. Właściwie rzec można, że przeszedł na przeciwną stronę i stał się moim wrogiem (wspominając naszą obopólną serdeczną przyjaźń, strasznie cierpię z powodu zmiany sytuacji:)). No do prawdy, kto by pomyślał, że z tak gorącej miłości może zrodzić się tak złośliwa wrogość. I teraz nie chodzi tu tylko o drzemko-dzienne spotkania, na bakier jestem z nim również nocami.
Hm...., cóż, do kręgu naszej braterskiej sympatii wkroczyła Marianka (miejmy nadzieję, że tylko tymczasowo:)). Ciężko mi się z tym pogodzić, a zwłaszcza mojemu organizmowi, ale jednocześnie wiem, że on - mój były przyjaciel, a teraz najpewniej wróg - sen - ma się znacznie gorzej i łączę się z nim w empatycznym bólu. Wciąż mnie napastuje, dręczy, męczy, wchodzi na oczy i przymyka siłą powieki, ziewa i po prostu dopomina się ze mną "randki". A ja jak grochem o ścianę, cisza w eterze, nic nie odpowiadam ..... tylko tęsknię:). Czasami, ale dość rzadko, udaje mi się znaleźć i odżałować te parę popołudniowych chwil na wspólne posiedzenie (czyt. poleżenie). Czynię to głównie w deszczowe dni.

Z całych sił staram się, by choć nasze nocne wspólne przebywanie trwało odpowiednią ilość czasu, czyli min. 7 godzin:) - bez przerwy:). Co jednak mogę poradzić na niewytłumaczalne Mariankowe nocne przerywniki, które wczoraj na przykład przybrały postać nieznośnego marudzenia, skrzeczenia, niby płaczu, jakby dąsów i trwały od 22:00 do 24:30 kończąc się lądowaniem w łóżku rodziców? Pozostaje mi tylko znaleźć jakiś choć półsensowny powód - dajmy na to: ZĘBY! i cierpliwie odprawiać Mańkę w objęcia aniłów snu, by tym samym kontynuować cudowne współleżenie z moim drogim przyjacielem. Często nie jest mi łatwo, gdyż ów przyjaciel, gdy ktoś zakłóci nam biesiadowanie za raz atakuje mój organizm nerwami, złością i brakiem macierzyńskiej cierpliwości. Kurcze, co za chamisko, jak tak może traktować tą niewinną istotę o pięknym praprababciowym imieniu Marianna? (nie wspominając już o mnie).
Jestem z nim myślami bardzo często. Nie mogę przekonać ani jego, ani mojego organizmu do tymczasowego zawieszenia wspólnej znajomości. Chyba nic nie jest w stanie nas rozłączyć:). Póki co mam wrażenie, że potrzeba obcowania ze snem jest silniejsza od tego, co zapisałam w scenariuszu wymarzonego macierzyństwa i dla dobra Marianki muszę dbać o częste i prawidłowe z nim spotkania.

Mój Drogi Przyjacielu Śnie - czuj się ważny w moim życiu, ale nie przeciągaj struny, bo nie dam rady:)
Nie mogę Cię zapraszać o każdej porze dnia i nocy, musisz się dostosować do współbycia już nie tylko ze mną, ale z nami, tzn.ze mna i Manią. Ona też jest moją serdeczną "przyjaciółką", więc nie powinno iskrzyć na linii pomiędzy naszą trójką.
Bądź tak miły i okaż trochę wyrozumiałości i pokory:).
Jak zawsze pozdrawiam Cię serdecznie - mój śnie - i ślę wyrazy tęsknoty.

- Dominika




tak teraz wyglądają moje drzemki:)
p.s. Drogie Mamy, co robić, jakie witaminy brać, czego się imać i jak skutecznie zastąpić brakujące godziny snu tak, aby z uśmiechem funkcjonować i być najlepszą mamą, żoną i kobietą na świecie?






poniedziałek, 13 września 2010

Mamo, już wiem co to znaczy stać na baczność!

Pełna podziwu jestem dla fenomenu rozwoju i dorastania dziecka - w moim przypadku Marianny. Kolejne umiejętności przychodzą do niej jakby same, bez żadnej nauki, przykładu, po prostu naturalnie nastaje ów dzień, w którym zaczyna się dziać to coś. Ot tak, z dnia na dzień, bez uprzedzenia, bez żadnego preludium, zupełnie jak piorun z jasnego nieba. I tak na przykład jest z pierwszą pozycją wertykalną, wprost na baczność, która to miała miejsce dnia 9 września podczas codziennej kąpieli w wannie, lecz tym razem u koleżanki w pięknym mieście Gdańsk. Wzięłam ją pod pachy, chcąc pokazać "czarodziejskie", sprytne, małe, poręczne lustereczko znajdujące się tuż nad wanną, a oto ta mała skubana istotka, prężąc się jak bambusowa tyczka, stanęła pełnymi stopami na dnie wanny śmiejąc się przy tym co niemiara (nie wiem wszakże czy z tego, że stoi, czy z fizjonomii twarzy, którą ujrzała w lusterku:)). Wyjść z niedowierzania było mi ciężko, gdyż do tej pory za każdym podnoszeniem Mańki, ta podkurczała swe dwa tłuste badylki nie mając najmniejszego pojęcia do czego naprawdę służą. Aż tu nagle ciach, i stoi:).
No i zaczęło się. Od owego pamiętnego dnia Marianna gdy siada to najpierw stoi, czy to na kocu,  czy w wózku, bez znaczenia. "Chcesz usiąść, najpierw postój":) - co za nielogiczna zasada, ale jeszcze bardziej niezrozumiała jest jej druga część brzmiąca: "Stoisz, klapnij na tyłek". I tak w koło jest wesoło, w kółko Macieju może być to samo, aż do - no nie powiem znudzenia, bo w tej kwestii póki co Mańka nie zna tego określenia - zmęczenia lub zainteresowania uwielbianą czynnością jedzenia. Niewątpliwie odbieram ów fakt stania jako "słowo wstępne" do nauki chodzenia. Czuję, że zbliżył się do mnie czas "zgarbionej babci" i zmęczonego kręgosłupa:). Oj będzie się działo.
Cóż, potraktuję nadchodzące dni jako trening fizycznej kondycji i psychicznej cierpliwości. Zobaczymy na co jeszcze stać moje młode:) ciało i jeszcze młodszą głowę:)
Matko Naturo, która namówiłaś Mariankę do stania, wyzywam Cię na pojedynek!
Mamo Dominiko - dasz radę!:)

- Dominika

p.s. informuję, iż po raz pierwszy Marianna stanęła na baczność w wieku 10,5 miesiąca. Ach, ten mój mały leniuszek:)
      Drogie Mamy, czy znacie cud-sposób na przemęczony i bolejący kręgosłup, który nie ma czasu odpocząć?:)

poniedziałek, 6 września 2010

urlop od urlopu wychowawczego:)

Urlop wychowawczy - dobre sobie, co? Skąd wzięła się ta nazwa, nie mam pojęcia, ale najpewniej prawdopodobnie ten piękny okres trwający w naszym państwie 3 lata został określony mianem "urlopu wychowawczego" przez osobnika płci męskiej. Nie wątpliwie była to osoba bez doświadczenia w tej materii.
Synonimami słowa urlop są między innymi: wakacje, ferie, wczasy, rekreacja, wypoczynek. Drogie Mamy, czy któraś z Was mogła by choć jeden dzień z tak zwanego "urlopu wychowawczego" zaliczyć w poczet dni wypoczynku czy, och...., rekreacji? Kiju święty gdzieś się podział, przecież to ciężka praca i to w dodatku na trzech etatach.
Mimo tych niedorzeczności postanowiłyśmy z Marianną wybrać się na urlop wypoczynkowy w czasie naszego urlopu wychowawczego (niestety, ten pierwszy nie zwalnia mnie od tego drugiego:)). Z uwagi na powyższe nasze "mamiedominotki" trochę kuleją i są zaniedbane, za co wszystkich Czytelników mocno przepraszamy. My zaś racząc się gęsto-obficie wiszącym w powietrzu jodem i wrześniowymi wietrznymi promykami słońca pozdrawiamy wszystkich bardzo serdecznie z najdalej na północ wysuniętego punktu w Polsce.


absolutnie fantastycznie:)


Mimo "urlopu od urlopu" postaram się uzupełnić bloga w kolejne i zaległe posty, blog-wątki, popracować na stronami, które są w opracowaniu.

Tymczasem czołem, jodowe pozdrowienia.
- Dominika

czwartek, 2 września 2010

paradoks depresji poporodowej

Gdyby ktoś w pierwszym miesiącu po porodzie powiedział mi, że dopadła mnie depresja poporodowa, stanowczo zaprzeczyłabym. I tu jest pies pogrzebany. Na tym właśnie polega paradoks depresji, że jakby dopiero po czasie zorientowałam się, że ów nieproszony gość zadomowił się w progach mojej głowy. Naprawdę, w momencie ustępowania objawów tej niedorzecznej chandry pojawiła się refleksja, że cierpiałam na dobrze znaną i wiele razy w książkach spotkaną depresję poporodową. Eureka! To było dopiero odkrycie. Cóż, pozostało mi cieszyć się, że samo przeszło i obyło się bez, uważam, zbędnych leków czy wizyt u psychologa.

Pisząc z perspektywy czasu o mojej depresji, śmiało stwierdzam i przyznaję się, że byłam jej nieświadoma. Dlatego też przeżywałam te rozmaite koszmary z laktacją, bezsennością, stresem o zbyt rzadkie karmienie Marianny i całe mnóstwo czarnych myśli i pesymistycznych scenariuszy, które nigdy nie ujrzały światła dziennego:), ale skutecznie psuły humor.
Gdy opowiadałam swoje przeżycia poporodowe jedenej ze znaych mi osób, ta odpowiedziała: "Jesteś ostatnią osobą, po której spodziewałabym się objawów depresji". Druga zaś mówiła: "...przecież uśmiechałaś się i mówiłaś, że wszystko dobrze":). Rzecz jasna jest to prawdą. Na pytanie znajomych, czy nawet rodziny: "Jak się czujesz? Jak dziecko", odpowiadałam: "wszystko dobrze, trochę płacze, ale będzie dobrze (rzekomo szczery szeroki uśmiech). I to też jest właśnie paradoks depresji - kompletne nieporozumienie. W tej to sytuacji potwierdzenie znajduje powiedzenie, że jak kobieta mówi: NIE, to znaczy, że TAK i na odwrót. Wierzcie mi, że ta paskudna niedołężność psychiczna (czyt. depresja) do tego stopnia spustoszyła mój umysł i trzeźwy rozsądek, że wypierałam się jej oznajmiając, że w życiu nie czułam się lepiej (trochę przesadzam:), że wszystko jest w porządku, no i że co? - będzie dobrze. Natomiast w chwili, gdy tylko znajomi, czy rodzinka z zadowoleniem opuścili moje domowe progi, odchodziłam od zmysłów, policzki zalewałam łzami i w zasadzie tylko wyłam do księżyca (o ile go grubiańskie szare jesienne chmurska nie przysłoniły). Oh, co to były za czasy:)

Każda "świeża" mama potrzebuje wsparcia. I ja go potrzebowałam być może dużo bardziej niż mi się wydawało. Oczywiście w duchu myślałam sobie: poradzę sobie, przecież to jest moje dziecko, nie mogę przyznać się do słabości, do tego, że coś mi nie wychodzi, że macierzyństwo wydaje się być nie dla mnie - to by świadczyło o wypaczonej kobiecości, o nie sprawdzaniu się w roli mamy. Nic naturalnie bardziej mylnego. Potrzebowałam po prostu bratniej duszy, kogoś kto należy do osób znających Józefa (w celu zrozumienia powiedzenia z Józefem przeczytajcie "Wymarzony dom Ani" - jeden z tomów z serii "Ania z Zielonego Wzgórza"), kto po prostu będzie przy mnie i zrozumie problemy połogowe, czyli najlepiej druga kobieta, no i wysłucha kłębiących się, milionami metrów ścieżek, trędowatych i kulawych myśli.

Bratnia duszo, pierwsza lepsza, jakakolwiek, zwykła, prosta, bez wykształcenia, ot taka zwyczajna, skromna, ciepła, uśmiechnięta, wiedz, że byłaś mi wtedy bardzo potrzebna. Pozdrawiam cię gorąco, zapraszam serdecznie i proszę obiecaj, że gdziekolwiek jesteś czy będziesz nie zapomnisz o mnie następnym razem.

Droga Mamo, Kobieto, Przyjaciółko, Droga Czytelniczko, jeśli znasz świeżo upieczoną mamę, jeśli wiesz, że ona niedługo nią będzie, bądź tak dobra i zaproponuj swoją pomoc. Nie daj się zwieźć słowami, że nie trzeba, że poradzi sobie, że nie chce nikogo fatygować. Każdej mamie, a zwłaszcza tej "premierowej" potrzebna jest trzecia ręka, otwarta dłoń ofiarowująca wsparcie, usta pełne dobrych rad, pocieszeń i trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość, duże cierpliwe ucho do wysłuchania wspomnień porodowych, żalów i trosk poporodowych, przyszłych obaw i niewiadomych. Z góry jestem Ci bardzo wdzięczna.

Liw 2010

Zadowolona mama,
- Dominika

środa, 1 września 2010

Nazywam się "Palec Grzebalec" - część 3/3

Ha, ha, :) być palcem wskazującym, zwanym Palcem Grzebalcem jest super ciekawie, nigdy nienudno, wciąż zajmująco i interesująco. Oprócz świata zewnętrzego, czyli wszystkiego co nie należy cieleśnie do samej Marianny, nie omieszkam poznawać właśnie jej samej. Tak jak pisałem w części pierwszej, znajduję się w prawej lub lewej dłoni Mani, a czasami jestem jednocześnie tu i tu. Wielki świat wymaga czasami działania na dwa fronty. I tak jako lewy poznaję prawą połówkę Marianki, a jako prawy, zaś lewą. Niesamowite było na przykład odkrycie pępka - małego dołka w brzuchu. Często tam zaglądam - zwłaszcza przy kąpieli, ale do dziś dnia nie wiem jaką w życiu rolę spełnia oprócz gromadzenia codziennych śmieci i okruchów. Miło tam pogrzebać, więc niech sobie będzie.
Stopy, palce "stopowe" i ogólnie nogi - uwielbiamy się nawzajem. Niestety, co raz częściej w naszym wspólnym baraszkowaniu przeszkadzają skarpety, rajtuzy albo pajacyki. Chyba jesień idzie, stąd to paskudne odzienie. Całe szczęście wieczorna kąpiel jest nam pocieszeniem i miescem pewnej i radosnej zabawy.
nogi, nogi, tańczą moje nogi:)
Hm.... w zasadzie cała Marianka jest mocno wciągająca jeżeli chodzi o spełnianie zadania postawionego Palcowi Grzebalcowi. Z miesiąca na miesiąc wszystko się zmienia, rośnie, grubieje, wydłuża się, zaokrągla, jakby chciało dogonić mamusię:) Dziś na ten przykład odkryłem nowe dwa, tzw. zęby, w małym pyszczku Mani - to dwie górne jedynki - "łopaty" szerokie, że aż strach. Na razie dopiero co wyszły, ale tak za miesiąc to zacznę się obawiać o siebie samego:)
My tu gadu, gadu, a już pora spać.
Kończę powiastkę na temat życiowej roli Palca Grzebalca, pozdrawiam wszystkie inne Paluszki i do zobaczenia. Odezwę się jak przejdę metamorfozę i stanę się Palcem Wskazującym.
Buziaki,


- Palec Grzebalec